Tom pierwszy: Serpentis non sponte volant
1993, Holyhead w hrabstwie Anglesey
Lukrecja Birkie potrząsnęła grzywą niesfornych loków i wydała z siebie kilka dziwnych dźwięków na rozbudzenie. Rozprostowała palce i spojrzała za okno swojego małego pokoju na poddaszu. Do licha! Nad zatoką wstawało słońce, a ona musiała oddać artykuł do... Spojrzała na stojący w rogu pokoju stary zegar prababci Gemmy i zaklęła pod nosem. Do stu galopujących centaurów, artykuł miał być gotowy za dwie godziny! Zerknąwszy z utęsknieniem na swój ulubiony, wyszczerbiony żółty kubek z logiem Armat z Chudley uznała, że na zaparzanie świeżej kawy zwyczajnie nie ma już czasu. No nic, trzeba znaleźć inspirację i to szybko!
Kiedy Lukrecja wparowała do redakcji, o mały włos nie znokautowała w drzwiach Amandy z korekty.
– Przepraszam! – rzuciła przez ramię i bez pukania wpadła do gabinetu naczelnego, który właśnie ochrzaniał, kolejnego w tym tygodniu, znerwicowanego asystenta:
– ... i na wszechmocnego Merlina, jeśli jeszcze raz zobaczę, że sadzisz takie byki, możesz się pożegnać z karierą! Czy wyrażam się jasno?!
– Tak, panie Sharp. – Wysoki chłopak o szczurowatej twarzy spuścił głowę, wyglądając komicznie w całej scenie okazywania skruchy, gdyż pulchny naczelny był od niego co najmniej dwadzieścia centymetrów niższy.
– No, ja myślę, Perry! W końcu masz dyplom z anglistyki, spodziewam się, że chyba znasz język własnych przodków! A teraz wynocha!
Perry wyszedł pospiesznie z gabinetu, a Kastor Sharp opadł na wysłużone krzesło za biurkiem, wzdychając ciężko. Miał to w zwyczaju, jak zauważyła dawno Lukrecja. Naczelny często zachowywał się jakby na jego barkach spoczywał ciężar tego świata, a przecież prowadził tylko lokalną gazetę, myślałby kto, że jest jakimś Barnabaszem Cuffe z „Proroka Codziennego".
– Co tam dla mnie masz? – Kastor potarł zaczerwienioną twarz i wyciągnął rękę w stronę Lukrecji, która wcisnęła mu zaraz artykuł. – Na stare kości Salazara, ale dziś gorąco!
Lukrecja przysiadła na brzegu biurka i zajrzała mu przez ramię, częstując się jednym z cukrowych piór, które naczelny trzymał w słoiku po kawie. Sharp czytał chwilę jej artykuł o szmuglowaniu drogą morską piór feniksa, kiwając co jakiś czas głową.
– Dobra! – zakrzyknął w końcu. Wyciągnął z kieszeni sporą chustkę w kratkę i przetarł swoje prostokątne okulary, a potem twarz. – Dobra jest, dziewczyno! Ty to masz dryg, Birkie! Powiedz no, jak ci się widzi napisanie czegoś większego, hm?
– Większego? – Lukrecja zebrała rude loki na czubku głowy i wyciągnęła z torby pióro i notes. – Dawaj! Co znalazłeś?
Sharp uśmiechnął się z dużą dawką samozadowolenia i rozsiadł wygodniej, kręcąc to w lewo to w prawo na skrzypiącym krześle obrotowym, które z pewnością widziało lepsze czasy – jego cały prawy podłokietnik był pokryty dziurami po papierosach.
– Widziałem, ile węszyłaś w tej sprawie z pozwem Gwenog Jones – zauważył. – Aż ci z uszu dymiło z ciekawości, nie wykręcaj się – dodał, kiedy chciała zaprzeczyć. – Muszę przyznać, że Quincy zrobił kawał dobrej roboty z tą aferą, ale teraz jest zajęty i pomyślałem o tobie.
Jeśli było coś, co Lukrecja kochała bezgranicznie, był to quidditch. Doskonale pamiętała ten wywiad z kapitanem Harpii. To był ich najlepiej się sprzedający numer od czterech lat. Niepokorna Gwenog Jones po raz kolejny prawie wyleciała z drużyny po tym, jak zafundowała im kolejny skandal i po meczu miotnęła jakąś klątwą w sędziego. Departament Magicznych Gier i Sportów już i tak był na nią cięty, ale nie zwolnili jej tylko dlatego, że dziewczyny całkiem niedawno straciły swoją najlepszą szukającą. Utrata kapitana w tym samym roku w ogóle zaprzepaściłaby ich szanse w rozgrywkach.
CZYTASZ
Niedorzeczne rozważania o wężach i miotłach
FanficAU około trzeciego tomu. Zwariowana historia o nieustraszonych kobietach quidditcha, inspirowanych Amelią Earhart. Lukrecja Birkie śledzi dziennikarską aferę, Hogwart wywraca do góry nogami nowa nauczycielka latania - niesławna i legendarna Branwen...