IV

185 22 0
                                    

Robert był chłopcem absolutnie przeciętnym, od całkowicie regularnych rozmiarowo stóp, aż do czubka przyklapniętej, ciemnoblond czupryny. Nie wzbudzał sensacji, jego wygląd nie zapadał w pamięć. Tak, na pierwszy rzut oka nie było w Robercie nic, co odróżniałoby go od innych jedenastoletnich chłopców, ale my, ludzie, powinniśmy w końcu się nauczyć, że nie należy ufać pierwszym, ani tym bardziej drugim wrażeniom.

Robert Wilson urodził się z pewnym niezwykłym talentem. Ten mały przeciętniak z południowo-wschodniego Londynu był prawdziwym czarodziejem, uczęszczał nawet do najlepszej szkoły magii w kraju. Jako osobę z mugolskiej rodziny wyróżniało go na przykład to, że w ogóle miał świadomość istnienia kogoś takiego jak mugole i, co ważniejsze, czarodzieje. Jego rodzice natomiast od dawna wiedzieli, że ich dziecko jest dosyć szczególne, żaden list od żadnego dyrektora Dumbledore'a nie musiał im tego specjalnie udowadniać. Odkąd skończył siedem lat, Robert ogłosił rodzinie, że kiedy dorośnie, zostanie magikiem. Przy każdej okazji wyjmował ludziom monety zza ucha, kazał losować karty i sprawiał, że przedmioty znikały – na szczęście nie dosłownie, inaczej pani Wilson musiałaby się gęsto tłumaczyć swojej teściowej w sprawie zaginięcia tej, skądinąd paskudnej, ślubnej wazy.

Kiedy w jedenaste urodziny Roberta na progu mieszkania Wilsonów stanęła wysoka, siwowłosa kobieta o surowym wyrazie twarzy, można powiedzieć, że jego rodzice nie byli aż tak zaskoczeni jak powinni, zwłaszcza po tym jak usłyszeli co miała do powiedzenia:

– Nazywam się Minerwa McGonagall. Jestem zastępcą dyrektora w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart – ogłosił tajemniczy gość, marszcząc delikatnie swój zgrabny, lekko zadarty nos, na którym spoczywały prostokątne okulary w czarnych oprawkach. Matka Roberta westchnęła, jak gdyby się tego spodziewała, i odsunęła się, robiąc jej przejście.

– Naturalnie – powiedziała tylko. – Proszę wejść, pani McGonagall.

– Profesor McGonagall, jeśli łaska – poprawiła ją czarownica i weszła do mieszkania, rozglądając się dookoła. Jeśli nawet była zdziwiona zachowaniem pani Wilson, nie dała tego po sobie poznać. – Mają państwo uroczy dom.

Większą część swojej przygody z mugolską szkołą podstawową Robert przechodził w dziecięcej czarnej pelerynie, a jego rodzice byli z tego powodu wzywani na dywanik dość regularnie. Można sobie zatem wyobrazić, że z perspektywy skrojenia sobie u madam Malkin prawdziwych szat czarodzieja chłopiec będzie raczej zachwycony, chociaż nic nie wprawiło go w taką euforię jak magiczna różdżka. Hogwart był z pewnością spełnieniem marzeń Roberta, a jego psotna natura znalazła idealne ujście w fakcie bycia przyjętym do Gryffindoru. Tam nikt by się nie spodziewał ślizgońskiej przebiegłości.

– Jesteś pewien? – zapytała Tiara Przydziału, a Robert pokiwał gorliwie głową.

„Przecież muszę kogoś ogrywać w karty!", pomyślał, wykalkulowawszy na chłodno swoje szanse, gdy tylko Tiara skończyła śpiewać piosenkę. Mógłby przysiąc, że kapelusz się zaśmiał, chociaż przecież nie był nierozsądny i wiedział, że kapelusze nie potrafiły robić podobnych rzeczy.

– Zatem niech tak będzie, młody panie Wilson! GRYFFINDOR!

Gdyby Robert wykazał się odrobinę większą spostrzegawczością, choć niewielu jedenastoletnich chłopców to potrafiło, zobaczyłby wtedy w oczach profesor McGonagall lekki niepokój.

Świeżo upieczony adept sztuki magicznej po tygodniu dał się poznać jako ten, z którym absolutnie nie należy grać w karty, jeśli nie chce się stracić całej kolekcji gargulków i połowy kieszonkowego. Prefekt Weasley, który nakrył Wilsona na korytarzu gdy ten właśnie sprawił, że czyjaś różdżka zniknęła, prawie padł ze zdumienia. Pierwszoroczniak, który opanował zaklęcia znikania! Na wielkiego Merlina!

Niedorzeczne rozważania o wężach i miotłachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz