rozdział 6

34 5 29
                                    

Słońce prażyło mnie nie do wytrzmania. A mimo to czekałam. Zdawać by się mogło, że patrzyłam w dal, na drzewa i drobne zwierzątka. Jednak moje oczy skierowane były dalej, poza las, poza ten kraj, poza całą Ziemię. Tam czekał mój mały chłopiec. Był jednocześnie tam, na górze i tu- na dole. Stał przed naszym domkiem i uśmiechał się uradowany na widok swoich sióstr w kołyskach, za moimi plecami. Jak zawsze, odpłynął po chwili niczym smuga światła lub pyłek kwiatów niesiony przez wiatr. I tylko przed całkowitym zniknięciem zerknął na mnie, zmartwionym wzrokiem.

Mam wrażenie, że zawsze tak było. Bawię się z dziewczynkami, on się pojawia, a ja zapadam w otępienie. A przecież minęły dopiero dwa tygodnie. Nie odzywałam się do nikogo. Zamknieta w sobie, nie byłam w stanie porozmawiać z Mattem lub Juliettą. Pogrążyłam się w sobie.

Cały czas widziałam w myślach moje małe słoneczko, stojące tam w kącie, mówiące spokojnie, wręcz z melancholią.

Czułam się bezsilna. Bez możliwości uratowania mojego pierworodnego synka. Od tamtej pory, dziewczynki także stały się cichsze i smętniejsze. W nocy śpią spokojnie, a za dnia bawią się wszystkim, co są w stanie podnieść.

Czułam ziejącą pustkę w odmętach mej duszy. Zabrano mi kogoś cennego. Cenniejszego niż milion spadających gwiazd widocznych co jesień na wzgórzu. Cenniejszego niż czerwone maki na całym polu usłanym nimi. Cenniejszego niż wszyscy na tym świecie, również ja sama.

Juliette nie odzywała się do mnie. Przyszła tylko raz, powiedzieć, że będzie mi przydzielony inny lekarz. Nie odpowiedziałam. Nie zależało mi na jej towarzystwie.

Starała się też wytłumaczyć, czemu nie udało jej się uratować mojego dziecka, a jakże by inaczej- ale co jeśli ja nie uwieżyłam? Albo raczej nie dopuszczałam do siebie jej tłumaczeń. Tak było łatwiej- i nagle w tamtym momencie coś mną szarpnęło od środka.
Po raz pierwszy od kilku dni spojrzałam komuś w oczy. Jej wzrok był zrozpaczony, niemal błagalny. Mój za to pełem chłodu i dystansu.

Matt widząc moje zachowanie zachowywał dystans. Tak jak zresztą każdy. Jedynie dziewczynki prawie nie zauważyły co się dzieje. Niestety, mój mąż nie był już skory do jakiejkolwiek czułości. Stał się wręcz wrogi. Nie rozumiałam go. Zastanowiłam się raz nawet nad tym. Czy to dlatego, że chce zwrócić na siebie uwagę? A może po prostu nie podoba mu się, że opłakuję Erisa?

On sam nie przeżył tego tak bardzo jak myślałam. Tak naprawdę nie przeżywał tego wogóle.

Właśnie z tego powodu, wstałam od parapetu, pod którym stałam codziennie i spojrzałam na drzwi od łazienki. Stał tam, przed lustrem, słyszałam jego ruchy, gdy próbował opłukać ręce z wymiocin Angeli.

Otworzyłam je zamaszyście i pełna nerwów od wewnętrznych sporów, jak zareaguje na pytani, zadałam mu je.

Jednak to co odpowiedział... nie byłam na to przygotowana.

- Jak to czemu nie opłakuję maluszka? Nie poznałem go. Nie widziałem go. Nie usłuszałem jego głosu. Jak miałem się do niego przywiązać na tyle by go opłakiwać?

Słowa powiedziane spokojnym, kojącym tonem, a jednak tnące serce jak brzywa. Wezbrał się we mnie gniew. Czysta furia, którą nie sposób było uciszyć, skopać ją gdzieś na koniec mojej duszy, tam gdzie zbierałam ją przez ten cały czas. Ale nie dałam rady. Nikt by nie wytrzymał takiego ciosu, szczególnie od bliskiej osoby.

Doskoczyłam do niego i spojrzałam w jego łagodne oczy. Po chwili ich wyraz zastępiwał strach. Strach przed moimi- krwiście czerwonymi ślepiami. Nie byłam sobą, przynajmniej nie w całości. Zatrzymana pomiędzy przemianą czekałam na jego ruch.

Wilczyca co rusz powarkiwała i kłapała szczękami. Nie pozostawalam jej dłużna. Wściekłość zbyt mnie zaślepiła, bym mogła sprzeciwić się jej prośbom. Jej błaganiom o zabicie Matthew'a.

Zamachnęłam się mocno owłosioną ręką zakończoną wilczymi pazurami. Rozcięły jego koszulkę i skórę. Ryknął z bólu i odepchnął mnie. Złość zaczęła powoli opadać, gdy zbaczyłam jego tors- niegdyś nieskazitelny- z trzema głębokimi szramami i krwią zasłaniającą cały brzuch.

Stojąc za drzwiami spojrzałam na Sofi, która płakała ze strachu. Myślałam jedynie o ucieczce. Chciałam uciec i w spokoju napawać się samotnością. Podeszłam do wyjścia i otworzyłam wrota.

Za nimi stała drobna dziewczyna, po raz kolejny patrząca na mnie smutno i przepraszająco. Zebrałam się w sobie i ryknęłam na nią. Cofnęła się gwałtownie i upadła. W oczach wezbrały jej się łzy, które bezskutecznie próbowała zatrzymać.

- Czemu? Co ja Ci zrobiłam?- zapytała cichutko, ledwie słyszalnie. Zaczęłam iść w stronę lasu, ale ona zebrała się w sobie, wstanęła i krzyknęła- To nie ja zabiłam Ci dziecko! To nie moja wina! Starałam się... ja naprawdę się starałam.- jej głos, gniewny i smutny sprawił, że zatrzymałam się wpół kroku.

Strach ścisnął mnie mocno.

Co ja zrobiłam? Dlaczego obwiniałam ją? Przecież... ona nie chciała jego śmierci.

Odwróciłam się. Widząc w jej oczach strach, zaskomlałam, po czym wbiegłam do lasu...

I nigdy cię nie opuszczę...?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz