Kiedy wyszłam z namiotu panował jeszcze mrok. W Minneapolis w czerwcu robi się jasno już po czwartej, tu, ponad pięćset kilometrów na południe, dzień nie tylko prędzej się kończy, ale i później nastaje.
Wciągnęłam do płuc kilka haustów zimnego powietrza i spojrzałam na wschód. Zza rdzawoczerwonych gór okalających dolinę wyzierały pierwsze promienie słońca. Zadrżałam na myśl, że trzeba będzie wejść pod prysznic. Wieczorem woda była nagrzana słońcem, ale teraz, po chłodnej nocy, pewnie będzie zimna. Nie miałam jednak czasu, aby się zastanawiać nas tym. Za godzinę mieliśmy wyruszyć, a wcześniej trzeba było się umyć, coś zjeść, złożyć namiot, przepakować rzeczy z plecaka do toreb, które wieczorem rozdał wszystkim Zuri, i wybrać konie. Na szczęście dziś nie musieliśmy sami sobie przygotowywać śniadania; miała się tym zająć żona gospodarza. Mimo to było co robić, zwłaszcza, że pod prysznicami panował tłok i musiałam kilka minut czekać, aż któryś się zwolni.
Piętnaście po szóstej, po wypiciu kubka gorącej czekolady przyprawionej - a jakżeby inaczej ! - chili i zjedzonego w biegu placka kukurydzianego polanego miodem, dzwigając skórzane torby, tak pomyślane, by można je było przytroczyć do konia, ja i moje towarzyszki ruszyłyśmy w stronę zagrody dla koni.
Przemknęło mi przez myśl, że Zechiti mogła zaspać, albo zapomnieć o swojej obietnicy, ale natychmiast zganiłam się za to w duchu. Ta piękna Indianka miała w sobie coś takiego, co nie pozwalało wątpić, że na jej słowach można polegać.
I rzeczywiście. Przed otwartym wejściem do zagrody, przy którym zgromadziła się już grupa obozowiczów, stała Zechiti, trzymając za uzdę dwa wierzchowce. W jednym natychmiast rozpoznałam Cheu, drugi był klasycznym bułankiem.- Ten czarny jest mój, a bułany twój - zwróciłam się do swojej przyjaciółki.
- Bułany ? - Spytała Sandra z przerażeniem w oczach.
Wiedząc, że jeszcze dwa miesiące temu moja przyjaciółka tylko dzięki westernom potrafiła odróżnić łeb konia od jego zadu, wytłumaczyłam jej cierpliwie:
- Bułanek to taki koń, który ma jasno- albo ciemno-brązową sierść i czarną grzywę i ogon.
- Aha - odparła z ulgą Sandra, po czym znów się zafrasowała. - I te bułanki są napewno spokojne i nie zrzucają jeźdźców z grzbietów?
- Ten na pewno jest - uspokoiłam ją i na tyle, na ile pozwoliła mi moja przewieszona przez ramię ciężka torba, przyśpieszyłam kroku.
Na mój widok Cheu poruszyła się i zarżała.- Poznała cię - powiedziała Zechiti. - Cześć
- Cześć - przywitałam się. - To jest moja przyjaciółka, ta o której ci wczoraj mówiłam. - dodałam, odwracając się w stronę Sandry.
- Słyszysz Morro ? - powiedziała Zechiti, zwracając się do bułanka. - To jest Sandra, to ona będzie teraz twoją przyjaciółką.
Sandra ostrożnie zrobiła jeden krok, potem drugi, wyciągnęła rękę i bardzo delikatnie pogłaskała konia po pysku. Zwierzę płynnym ruchem, tak jakby to ono nie chciało ją wystraszyć, wyciągnęło łeb w stronę dziewczyny, która w czasie wyprawy miała być jego najbliższą istotą.
Całe napięcie w mgnieniu oka zniknęło z twarzy Sandry, a ja odetchnęłam z ulgą. W ciągu ostatnich dni często zastanawiałam się,czy z czysto egoistycznych pobudek nie skłoniłam przyjaciółki do wzięcia udziału w eskapadzie, do której ta nie była jeszcze dostatecznie przygotowana.
Cheu jakby obrażona, że nie zwraca się na nią uwagi schyliła się i otarła o moje ramię.- Nie zapomniałam o tobie - zapewniłam ją i wzięłam z rąk Zechiti uzdę klaczy.
Marsha w tym czasie obserwowała zwierzęta, wypatrując wierzchowca dla siebie.
- Spodobał ci się któryś ? - zagadnęła ją Zechiti.
- Jeszcze nie. - Po chwili jej wzrok spoczął na białym ogierze w czarne plamki, trzymającym się w pewnym oddaleniu od reszty stada. - Ten tarantowaty jest piękny.
CZYTASZ
Gorzej być nie może
Подростковая литератураObóz w Nowym Meksyku zapowiada się wspaniale. Konie, słońce, góry, pustynia... O czym więcej dziewczyna może marzyć w czasie wakacyjnej wyprawy ? O przystojnym chłopaku , oczywiście! Kiedy się okazuje, że i tego elementu nie zabraknie. Natasha wie...