Nocą gwiazdy lśnią, gdy wybierasz drogę złą

94 7 1
                                    


Siedziałam sztywno na ozdobnym krześle w okrągłym gabinecie profesora Dumbledore'a. Meu przycupnęła obok mnie przy drewnianej nodze. Wpatrywałyśmy się wyczekująco w pomarszczone oblicze dyrektora.

- Meumil nie może się tu jeszcze uczyć. Jest za mała – westchnął czarodziej, splatając ze sobą szczupłe palce.

- Przecież nie możemy jej tak zostawić! – zawołałam z oburzeniem. Skrzyżowałam ręce na piersi i spojrzałam prosto w błękitne łagodne oczy Dumbledore'a.

- Hogwart to nie przytułek. Mogłaby pomagać skrzatom w jakiś drobnych pracach, ale ... to jeszcze dziecko.

Popatrzyłam smętnie w pełne nadziei zielone oczy Meu. Muszę jej znaleźć jakiś bezpieczny kąt. Tylko gdzie...?

Meu została w gabinecie profesora Dumbledore'a, a ja dostałam polecenie powrotu do dormitorium. Było już po jedenastej, pochodnie gdzieniegdzie się dopalały, więc nie zdziwił mnie widok Filch'a biegającego od ściany do ściany. Wyglądało to dość komicznie. Na końcu korytarza dostrzegłam znajomą sylwetkę. Ciemne włosy i lśniące dwukolorowe oczy. Czerwona róża w dłoni, którą wieńczył srebrny pierścień. Spinki do mankietów migotały w półmroku.

- Jeremy – szepnęłam tylko i podeszłam do niego nieśpiesznie. Poły płaszcza powiewały za mną, zlewając się ze zwiewnym materiałem sukni.

- Josephine, tak bardzo przepraszam – wręczył mi kwiat, jeszcze wilgotny od rosy. Ujęłam jego łodygę i rozchyliłam palcem płatki. Pachniała nadzwyczaj intensywnie.

- To twoje ulubione kwiaty?- spytałam nagle. Chłopak bez wahania kiwnął głową.

- Czerwone róże i czerwone wytrawne wino.

- Czy to jakieś zaproszenie? - uśmiechnęłam się niepewnie. Jeremy mrugnął porozumiewawczo i skłonił się szarmancko.

- Zechcesz mi towarzyszyć w tą piękną noc? - szepnął, ująwszy moją dłoń. Skinęłam łaskawie głową i zrównałam się z nim. Poprowadził mnie na błonia, pod trzy płaczące wierzby. Tam zobaczyłam koc, cztery poduszki, butelkę wina i pachnące krzewy czerwonych róż.

- Jak to się stało? Wcześniej ich tu nie było - zdziwiłam się na widok kwiatów.

- Powiedzmy, że trochę znam się na czarach – wyjaśnił chłopak, a w jego głosie usłyszałam leciutkie echo śmiechu. Usiedliśmy na ziemi i Jeremy nalał nam wina do kryształowych kieliszków. Przypomniał mi się tamten wieczór u wrót zamku. Tylko teraz było o wiele bardziej romantycznie. Księżyc miał postać rogalika, a na niebie rozsiane były tysiące gwiazd. Upiłam łyk wina, którego cierpki smak sprawił, że delikatnie się skrzywiłam.

- Może odrobinę za mocne?- zapytał z troską. - To rocznik 56, jeszcze z winnicy mojego dziadka.

- Nie jest złe, całkiem smaczne. Czy to agrest? - zapytałam, czując na języku smak tego owocu. Jeremy uśmiechnął się.

- Zgadłaś. Dziadek dodawał go do wybranych butelek. Nigdy nie łączył go z porzeczką. Jego trunki były wyjątkowe – powiedział z dumą. Kiwnęłam głową i oparłam się o pień wierzby.

- Dumbledore mnie zabije za to – powiedziałam z udawanym wyrzutem. Chłopak wyszczerzył zęby.

- Nie powiesz mi chyba, że z ciebie taka grzeczna dziewczynka – zaśmiał się. Pokiwałam głową z politowaniem. Obróciłam kieliszek w dłoni. Był lekki jak piórko, w ogóle nie czułam jego ciężaru.

- Powinnam już wracać do zamku – powiedziałam nagle i wstałam. Jeremy zrobił to samo.

- Dziękuję ci za ten wieczór – szepnął i przytulił mnie. Poczułam zapach szałwii i wiatru. Odsunęłam go delikatnie i zaczerwieniona pobiegłam do zamku. Przy drzwiach odwróciłam się i zobaczyłam jak macha różdżką. Róże znikły.

Miałam niesamowite szczęście. Dotarłam do dormitorium, nie spotykając żadnego patrolu. W pokoju wspólnym nie było nikogo oprócz śpiącego w fotelu Neville'a. Poszłam do sypialni, ubrałam piżamę i wślizgnęłam się pod kołdrę. Od razu zapadłam w niebezpieczny sen pełen klonów Jeremy'ego wciskających mi agrest i porzeczki.

Obudziłam się bardzo wcześnie, około czwartej. Usłyszałam głuche dudnienie z dołu. Jakby ze schodów ktoś zrzucił kowadło. Wciągnęłam przez głowę sweter i zbiegłam do pokoju wspólnego. Neville zniknął, najwyraźniej poszedł do swojego dormitorium. Dudnienie narastało aż przerodziło się huk. Zatkałam uszy rękami i przelazłam przez dziurę w portrecie. Na korytarzu nie było żywej duszy, podłoga wibrowała mi pod stopami, hałas nie ustawał. W panice ruszyłam w stronę lochów. Czułam dziwny niepokój, jaki czuje zaszczute zwierzę. To mogły być jakieś infradźwięki, ale ich nie słyszy ucho ludzkie. Zdumienie tylko potęgowało strach. Nagle poczułam dotyk na kostce. Chciałam odskoczyć, ale metalowe zęby pułapki zacisnęły mi się na nodze. Wrzasnęłam z przestrachem i upadłam na ziemię. Łzy napłynęły mi do oczu, próbowałam się uwolnić, ale im mocniej się szarpałam tym boleśniej stalowe kły wbijały mi się w skórę. Nie miałam siły krzyczeć.

Nie wiem ile leżałam w tym korytarzu. Odliczałam czas za pomocą gorączkowego bicia serca, które pompowało krew prosto do rany na nodze. Najbardziej martwiłam się, że znowu wyląduję w szpitalu. Znowu zrobię z siebie widowisko.


Snape szedł korytarzem. Nie widziałam go, ale poznałam po krokach. Poczułam powiew powietrza, gdy zatrzymał się przy mnie. Nie powiedział nic. Czarami usunął wnyki. Może poczułabym ulgę, ale w głowie miałam pustkę. I tępy ból.

Ostatnia z rodu Peverell'ów - Story in HogwartWhere stories live. Discover now