Otwieram oczy. Znajduję się w miejscu, którego nie zam. Biel znajduje się wszędzie. Białe kafelki i tego samego koloru ściany. Pomieszczenie jest puste. Nie ma tutaj niczego, oprócz trzech luster. Podchodząc do nich, zauważam, że mam na sobie prostą, białą sukienkę. Patrzę na swoje ciało, które pokryte jest licznymi ranami i siniakami. Spoglądam na lustra, gdzie drukowanymi literami napisane są trzy słowa. Na każdym po jednym.
Przeszłość
Teraźniejszość
Przyszłość.Bez mojej kontroli podchodzę bliżej pierwszego lustra. Dotykam opuszkami palców białej ramy. Słysze głos mamy. Odwracam się w stronę, brązowowłosej kobiety.
— Moja Sol. — Szepczę kobieta, podchodząc bliżej mnie. Dotyka mojego policzka. Wtulam się w jej ciepłe ramiona — Jesteś piękna. — Mówi i uśmiechając się do mnie. — Musisz wybrać.
— Co mam wybrać mamo? — Pytam, a kobieta odwraca mnie w stronę lustra. Patrzę na nasze odbicie. Wyglądamy jak zatrzymane na fotografii. Uśmiechnięte w stronę obiektywu. Mama i córka.
— Te lustra zabiorą cię w podróż w głąb siebie. — Mówi i obraca mnie w swoją stronę. — Musisz na nowo odnaleźć w sobie światło, kochanie. Prawdziwe światło. — Dodaje i odsuwa się ode mnie. — Kocham cię, Sol. Oboje cię kochamy.
— Też was kocham. — Szepczę, a postać kobiety znika. Odwracam się w stronę luster i dotykam tafli szkła. Ku mojemu zdziwieniu, dłoń przechodzi na wylot. Przekraczam pierwsze lustro.
Znajduję się w małym pokoju. Ciemne ściany oraz zasunięte okna uniemożliwiają mi dobre widzenie. Ruszam w głąb pomieszczenia, by po chwili dostrzec kącie zarysy postaci. Podchodzę bliżej, a zielone tęczówki dziewczynki wpatrują się we mnie. Przerażona odchodzę od szatynki.
Dostrzegam w jej, kruchych dłoniach wisiorek. Słońce i księżyc połączone w jedność — ich światło razem jest silniejsze niż osobno. Widzę w jej oczach łzy. Dziewczynka przytula do siebie misia. Rozpoznaję go.
— Estrella. — Szepczę wpatrzona w pluszową zabawkę. Drzwi się otwierają, a mój wzrok pada na postać blondynki. Kobieta podchodzi bliżej zielonookiej i szarpie jej ramię. Słyszę krzyk i czuję łzy na policzkach. Czy to ja krzyczę?
— Zamknij się smarkulo! — Krzyczy elegancka kobieta, patrząc ze złością w stronę pięciolatki. Chwyta jej dłoń i wyprowadza z pomieszczenia. Idę za nimi, a moje oczy rażą promienie słońca. — Powinnaś być mi wdzięczna, że żyjesz.
— Gdzie moja mamusia? — Pyta szatynka, a po jej kruchych policzkach spływają słone łzy. — Gdzie tatuś? — Pyta, ocierając je drugą rękom.
— Zostawili cię. — Mówi kobieta oschłym głosem i wpycha pięciolatkę do czarnej limuzyny. — Od teraz jesteś ze mną.
— Gdzie Ámbar? — Szepczę dziewczynka i skula się na siedzeniu. — Gdzie Matteo? — Dotykam szyby, czując spływające łzy.
— Odeszli. — Mówi kobieta i zapina pasy. Zielonooka zaczyna się wiercić i wymachiwać rękami. Odpina pasy i próbuje wydostać się z auta. Słyszę jej ból, gdy blondynka wykręca jej dłonie. Uderza ją w policzek, a ja czuję, jak dawno zapomniany ból powraca. — Uspokój się Sol! Od teraz to ja zajmuję się tobą i fortuną. Gdyby nie spadek i ty spiłabyś się w rezydencji. — Mówi kobieta, zakładając na nos czarne okulary. Sol trzyma się za opuchnięty policzek, a ja ze złością wpatruję się w Sharon. Limuzyna odjeżdża, a ja biegnę za nią. Doskonale wiem, że ten koszmar się dopiero zaczyna.
Wszystko zaczyna się rozmazywać. Limuzyna znika, a ja stoję w kuchni dla pracowników. Rozglądam się po pomieszczeniu, które swoim wyglądem nie różni się od współczesnego. Zauważam dwójkę ludzi stojących przy kuchennym blacie.
— Myślę, że powinieneś to zrobić. — Szepczę blondynka, uważne rozglądając się po pomieszczeniu. - Ona już za długo cierpi. — Dodaje, a jej głos drży. Patrzy w stronę bruneta, który wzdycha na słowa kobiety. — Państwo Benson na pewno by to poparli. Wież przecież, jak panienka Sol była dla nich ważna. — Mówi Amanda i odchodzi od młodego mężczyzny.
— Wiesz, jakie są tego konsekwencje. — Wdycha mężczyzna i kątem oka zerka w stronę salonu, gdzie nieruchomo siedzi młoda Benson. — Z drugiej strony, to jedyna droga, by ona przestała cierpieć. — Dodaje, patrząc ze smutkiem w postać jedynaczki.
— Rób, jak uważasz, Roberto. — Mówi Amanda i mijając mnie, podchodzi do szatyna. — Wiesz, że wraz ze zniknięciem Sol i ty musisz zniknąć. — Dopowiada i uśmiecha się ponuro.
— Wiem Amando. — Mówi mężczyzna, którego głos dopiero udaje mi się rozpoznać. To on oddał mnie do domu dziecka.
Tym razem potrafię rozpoznać pomieszczenie, bez najmniejszego problemu. Za stołem siedzi Sharon a naprzeciw niej — Monica i Miguel. Widzę, jak małżeństwo się denerwuje.
— Podpisując ten papier, automatycznie zrzekliście się praw do Sol i wyraziliście zgodę na wyjazd z kraju. — Mówi kobieta, a ja siadam na krześle obok niej. — Tutaj — wskazuję na walizkę obok niej. — znajduje się wasza zapłata. Mam nadzieję, że zniknięcie z życia Sol na zawsze. Teraz, żegnam.
— Co powiesz Lunie? — Pyta mój adopcyjny ojciec, podnosząc się ze swojego miejsca. — Co jej wmówisz?
— Prawdę. — Wyznaje kobieta i zabiera papier ze stołu. — Że jej ukochani rodzice, wybrali pieniądze zamiast niej. W niedługim czasie dowie się też prawdy o sobie.
— Jesteś potworem. — Odzywa się Monica, wycierając łzy. — Bezdusznym potworem! - Krzyczy, gdy blondynka opuściła pomieszczenie. Patrzę na małżeństwo Valente, które wychodząc z pokoju, tracą część swojej duszy.
Powracam do miejsca, gdzie zaczęłam swoją wędrówkę. Zamiast luster są tutaj dwie pary drzwi. Czuję pulsujący ból w skroni. Wszystkie wspomnienia powróciły. Całe dwa lata po pożarze spędziłam pod opieką potwora, który w oczach ludzi uchodził za wznową ciotkę — kobietę, która po tragicznej śmierci siostry i jej męża zajęła się ich jedynym dzieckiem. Ludzie nie zauważyli jej prawdziwej twarzy, która wewnątrz willi stawała coraz ciemniejsza.
Podchodzę do drzwi i pcham jedne z nich. Wchodzę za ich próg, by już po chwili znaleźć się w zupełnie innym czasie i miejscu. A siniaki i rany na moim ciele powoli znikają. Szkoda tylko, że te w sercu pozostaną.
CZYTASZ
destroyed me || lutteo
أدب الهواةPiekło zostało otwarte. Świat został opanowany przez demony w ludzkiej skórze. Wybijały wszystkich, którzy choć w drobnym stopniu, przypominały anioły. Każdy został skazany na swoje własne piekło, swoją własną pokutę. Ból rozchodził się po ciałach...