Rozdział 5: Odwiedziny

66 6 2
                                    

   -Lambert, do cholery. Co ci jest?
Stali półnadzy nad sadzawką, próbując choć trochę się schłodzić.
-Nic - warknął wiedźmin, zasłaniając bok.
-Ogromna bestia? Czy może człowiek?
-Długa historia, którą nie chcę się dzielić. Uszanuj to, Skag. Wszystkim Gryfom usta się nie zamykają? Cöen też był rozmowny, ale nie aż tak.
-Cöen, niech mu ziemia lekką będzie. Ostatni wiedźmin, którego wychowaliśmy. A teraz mów, co się stało. To nie jedyna rana, prawda? Widzę po twojej minie.

   Lambert dostał się do miasta, o dziwo bez problemów. Ruszył szybkim krokiem w stronę kościoła, jednocześnie spuszczając głowę, by nikt nie mógł dostrzec kocich oczu. Miecze zostawił w depozycie i czuł się naprawdę dziwnie, wręcz niekompletnie. Uchylił ogromne wrota kościoła, który kiedyś był świątynią, teraz jednak robił za szpital. Zdążył zrobić dwa kroki i rzuciła się na niego rudowłosa postać.
-Lambert - jęknęła zdziwiona - wiesz jak tu jest niebezpiecznie?
-Też się cieszę, że cię widzę - kiedy już oderwała się od jego torsu, zdjął kaptur i pocałował ją mocno w usta.
   Mijały ich kapłanki i pozostałe medyczki, mierząc do nich złym wzrokiem. Niektóre ze zgorszenia, inne z zazdrości, ale żadna nie mogła oderwać spojrzenia. Dziewczyna odsunęła się od wiedźmina.
-Tęskniłam - westchnęła.
-Ja też.
-Ale teraz się schowaj. Wiesz gdzie, wyrwę się do ciebie. Daj mi chwilę.
Pocałowała go raz krótko i pobiegła.

   -Dobrze, już wiem. Byłeś w Oxenfurcie u kobiety. A jaki to ma związek z ranami? Podpadłeś małej medyczce?
-Nie. I wiedziałbyś, co się stało, gdybyś raczył wysłuchać do końca. - Lambert zdecydowanie nie był w nastroju do żartów.
-Dobrze. Poszedłeś do jej domu, to wiem. I co było dalej?

   Słońce powoli wschodziło, pierwsze złote promienie wpadły do pokoju. Wiedźmin i medyczka, pogrążeni w rozmowie, siedzieli na łóżku.
-Muszę się zbierać.
-Wiem - westchnęła smutno.
-Niedługo wrócę, wiesz o tym - potarł lekko jej policzek.
-Odprowadzę cię do bramy - powiedziała, zakładając białą koszulę i spodnie.
Wiedźmin także zaczął się ubierać. Bez mieczy na plecach czuł się nagi. Shani splotła palce z jego palcami i ruszyła do drzwi. Wydostali się tylnym wyjściem i dziurą w żywopłocie. Lambert zarzucił kaptur na głowę i ruszyli w stronę stajni i depozytu.
   Byli już w połowie drogi, kiedy wiedźmin usłyszał świst. Złapał szybko Shani i przyparł mocno do muru. Bełt przeleciał obok nich i odbił się od budynku parę metrów dalej.
-Co jest? - Pisnęła mu medyczka do ucha.
-Nie ruszaj się. Albo schowaj. Tylko cicho. - Pocałował ją szybko i wypchnął za budynek.
   Naprzeciw wyszło mu dwóch drabów z wielkim płomieniem na piersi. Wpadł prosto w zasadzkę Wiecznego Ognia. Zaklął cicho.
-No ładnie - powiedział ten wyższy - wiedźmin nam się trafił z samego rana.
-I to na schadzce z jakąś panienką - zarechotał ten z zarostem, po czym obaj wyjęli broń.
Lambert był bezbronny, a jedyna droga ucieczki narażała Shani. Modląc się, by dziewczyna zdążyła uciec, ruszył na mężczyzn. Zgrabnie uniknął ataku pierwszego, zamachnął się pięścią na drugiego i trafił go prosto w nos. Ten nie pozostał mu dłużny, jednak krew zalewająca oczy utrudniała mu celowanie. Lambert wyrwał mu nabijaną kolcami pałkę i odwinął się na wyższego, by go powalić. Trafił go w szyję, jednak tamten zdążył przejechać mu sztyletem po boku. Warknął ze złości i wyrwał mężczyźnie sztylet, tylko po to, by wbić mu go w gardło. Odwrócił się szybko, by rzucić na drugiego Znak Aard. To był błąd, ponieważ szybko zakręciło mu się w głowie z wyczerpania. Musiał przytrzymać się posążka, by nie upaść. W tym czasie pojawił się trzeci mężczyzna. Uderzył wiedźmina w głowę, jednak ten nie pozostał mu dłużny. Z zamachu wbił mężczyźnie nabijaną pałkę prosto między oczy. Po tym nie wytrzymał i upadł bez przytomności na ziemię.

Koniec rozdziału 5.

☆☆☆
OD AUTORA
Cieszę się, że ktoś w ogóle to czyta, jeśli się wam podoba, możecie zostawić gwiazdkę, lub jakieś rady w komentarzach 😊 Dzięki

Szlakiem GryfaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz