Rozdział 18

585 28 0
                                    

Po ośmiu godzinach tortur Valentine Morgenstern zginął poprzez pchnięcie mieczem w serce.

~8 godzin wcześniej~

Po wyprowadzeniu go z pokoju Claryssy Morgenstern zaprowadzono go do lochów i przykuto do ściany. Kajdany boleśnie wbijały mu się w skórę a małe kolce na wewnętrznej stronie raniły mu ręce z każdym ruchem. Po odmierzeniu 10 batów przez demona, mężczyzna bezradnie wisiał przykuty do zimnej ściany. Nasłuchując czy nikt nie idzie. Tak spędził 2 godziny urozmaicane jedynie 10 batami co godzinę. To był jedyny odmiernik czasu. Loch były zimne. Powietrze przesycone było pleśnią i wilgocią choć na zewnątrz było pustkowie. Ściany były już naznaczone jego krwią. To pewnie jedyny ślad jaki po nim pozostanie w tym miejscu. Przez zamyślenie mężczyzna nie zauważył jak jego syn staje przed nim. W ręku miał miecz, a przy pasie sztylety, stelę i bicz.

- Jesteś gotowy, ojcze? - pyta Sebastian Morgenstern.

Jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Jedynie w oczach które są jak tunele można było zauważyć lekki błysk.

- Nie żałuje. To do czego dopuściłeś jest karygodne. To kazirodztwo. Nie tak cię wychowywałem synu. Zamiast zniszczyć Clave ty zamknąłeś się tu. Czym rządzisz? Demonami? Bezmózgimi Mrocznymi? Jedynie Nephilim są tu cenni. Nawet trzymasz tu Podziemnych. Zbłądziłeś synu i to bardzo. - Valentine Morgenstern nie powiedział już nic więcej.

Sebastian podchodzi do Valentine'a i przejeżdża sztyletem po jego twarzy i mówi:

- Gdy z tobą skończę. Trafisz do miejsca o wiele gorszego niż to. Będziesz marzył by tu wrócić. Na próżno. Trafisz do najgłębszej otchłani piekieł. Będziesz tam tylko ścierwem skazanym na męki. Będziesz tam powoli odpokutowywał swoje winy. To może potrwać bardzo długo.

Z gardła Valentine'a wydobywał się później tylko krzyki.

Które były coraz cichsze, a na koniec i one ucichły.

Izabelle

- Clary. Nie możesz tak siedzieć przez wieczność. Proszę cię, nie płacz już. Jeśli przestaniesz to obiecuje, że przez następny tydzień nie będę cię ubierała. - i tak od nie wiem jak długiego czasu ja i mama Clary próbowałyśmy ją pocieszyć.

Lecz ani czas, ani śmieszne zapewnienia nie skutkowały. Rudowłosa wciąż siedziała na łóżku i płakała z poduszką przyciśniętą do piersi. Jej jedyną czynnością było wzięcie prysznica i przebranie się w czystą koszule nocną. Pościel już dawno uprzątnięto. Z jej rudych włosów wciąż kapała woda.

Jocelyn wciąż przytulała Clary i próbowała ją pocieszać, ale bez skutku.

Nagle rudowłosa wstała, przetarła oczy i powiedziała:

- Ja, ja muszę coś zrobić.

Podeszła do komody i wysunęła pierwszą szufladę. Wyjęła z niej stelę i Hesperosa.

Podeszła do biurka i otworzyła szkicownik na ostatniej stronie.

Clary

Szkicownik i stela ciążyły w mojej wciąż drżącej dłoni. Najpierw schowałam stelę do kartki, a następnie Hesperosa. Przez przypadek lekko się nim skaleczyłam. Zignorowałam to i włożyłam miecz do kartki. Teraz mogę być spokojna. Nic się nie stanie mojej broni. Wyjęłam stelę i narysowałam iratze. Następnie znów ją schowałam i odwróciłam się do mamy i Izzy.

- Przez tydzień ubieram się sama. - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

Dary Anioła: Obywatele EdomuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz