Rozdział 3

230 30 1
                                    

Nie mogąc już dłużej wytrzymać w domu, zamknięty w czterech ścianach, postanowiłem udać się na jakiś spacer. Długi, czy krótki, to nie miało znaczenia. Chciałem po prostu ochłonąć i wszystko przemyśleć. Ale oczywiście zadanie zostanie nieodrobione. Trudno, jak raz zapomnę, to przecież się nic nie stanie. Szedłem ulicami miasta. Zachód słońca. To, co przypomina mi zawsze dzieciństwo, które tak bardzo kochałem. Było najlepsze. Dlaczego to wszystko się zakończyło? Dlaczego miłość mojego życia, wtedy wyjechała, a teraz nie potrafię się do niej odezwać? Dlaczego zostałem zostawiony przez ojca? Dlaczego wszystko musi być takie trudne?! Moje myśli zmierzały nie w tym kierunku, co trzeba. Byłem jednocześnie zły i smutny. Przygnębiony i nie miałem ochoty na nic. Czy to są pierwsze oznaki depresji? Jedyne co mnie teraz ratuje, to jest muzyka. Ona zawsze mi daje ukojenie. Zresztą, pewnie nie tylko mi. Skręciłem w stronę jakiegoś innego osiedla. Idąc przez tą ulicę, mijałem co chwila jakieś uśmiechnięte dzieciaki, a było ich trochę. Biegały, skakały, grały w pikę, ale przede wszystkim się uśmiechały. Niektórzy bawili się dwójkami, trójkami, ale natrafiłem na dzieciaki, które spędzały miło czas w większych grupkach. Mijałem kolejny dom. Moje oczy napotkały jakiegoś chłopczyka, dałbym mu góra pięć, jak nie więcej, lat. On był trochę inny. Siedział smutny na krawężniku. Nogi przyciągnięte do klatki piersiowej, a buzia mokra od łez. Przyglądałem mu się dłuższą chwilę i zastanawiałem, dlaczego nie bawi się z innymi. Nie lubią go? Może się przewrócił, albo coś. Może zdechło mu zwierzątko, które bardzo kochał... Nie miałem więcej teorii, tylko to przychodziło mi do głowy. Jednak w pewnym momencie coś usłyszałem. Wrzask i przekleństwa. Chłopczyk popatrzył w stronę domu, z którego dochodziła kłótnia. W oknie można było ujrzeć postać kobiety i mężczyzny. Chyba zrozumiałem o co chodzi. Dziecko mimo młodego wieku zrozumiało, że małżeństwo ich rodziców już raczej nie potrwa długo. Doskonale go zrozumiałem. Tyle, że ja jeszcze dzieciństwo miałem udane, a on nie. Miałem ochotę go przytulić i pocieszyć, ale one jest dla mnie obcy. Poza tym w każdej chwili wyszliby jego rodzice. Nie chciałem mieć problemów. Rzuciłem na niego ostatnie smutne spojrzenie i udałem się dalej. Chodziłem tak jeszcze dłuższą chwilę. To osiedle wydawało się nie mieć końca. Zastanawiałem się czy nie wracać... Ale coś mnie ciągnęła dalej. Tym czymś, były dźwięki gitary i jakiś śpiew. Męski śpiew. Podobny do takiego młodzieżowego głosu. Udałem się więc w stronę, z której dolatywała muzyka. Minąłem jeszcze pięć domów i spojrzałem w lewo. Garaż otwarty, a w środku czwórka nastolatków. Zgaduję, że w moim wieku. Podszedłem bliżej. Cały czas grali. Jeden grał na perkusji, dwóch na gitarze, a czwarty był wokalem. Przyznam, że nawet nie są tacy źli. Przyglądałem się im tak długo, aż nie przerwali gry. Ale ich piosenka się raczej nie skończyła. Wszyscy spojrzeli na mnie i zaczęli mnie mierzyć wzrokiem od stóp do głów. Coś mi mówi, że chyba jestem tu nieproszonym gościem. 

- Coś za jeden? - zapytał chłopak, który był wokalem. I najprawdopodobniej liderem tego ,,zespołu".

Stałem jeszcze chwilę jak kołek, aż wreszcie powiedziałem stanowczo.

- Mam na imię Chester.

- Chyba nie jesteś z tych okolic. 

- Nie, mieszkam na drugim osiedlu, z trzy ulice stąd.

- Co cię tak do nas przygnało? - zapytał chłopak od perkusji.

- Sam nie wiem. Chciałem trochę ochłonąć, więc zrobiłem sobie taki spacer.

Wokalista cały czas piorunował mnie wzrokiem. Zacząłem się dziwnie czuć. 

- Ja cię chyba kojarzę... Chodzisz może do Greenway High School?

Pokiwałem głową na potwierdzenie. Chłopak w odpowiedzi się uśmiechnął.

- Tak jak ja. To dobra szkoła. Ale chyba jesteśmy z innych roczników. Nie spotkałem cię w równoległych klasach... - podszedł do mnie i wyciągnął rękę. - Max jestem. Max Scott.

Uściskałem dłoń na powitanie. Koleś wydawał się miły.

- Chester. Chester Bennington. 

- A! Już wiem dlaczego cię kojarzę! To u ciebie była ta akcja z tym ojcem! No tak, teraz już wszystko jasne... Ale nie miało to być obraźliwe. Strasznie mi przykro. Trzymasz się jakoś?

- Minęło pięć lat, praktycznie o tym zapomniałem i chcę żyć na nowo. 

- I o to chodzi! Lubisz muzykę?

- Nawet bardzo. To moje życie.

- Tak się składa, że mamy ten oto garażowy zespół. Szukamy jeszcze jednego wokalisty. Chciałbyś spróbować?

- Nie ode mnie zależy. Nie wiem, czy twoi koledzy chcę, abym wam tu wszedł w buciorach do zespołu. 

- Ziom, jeżeli nie jesteś uciążliwy i nie narzekasz na życie... To zapraszamy do męskiego grania - powiedział jeden z gitarzystów. 

Uśmiechnąłem się. Dziwne, długo tego nie robiłam. Strasznie dziwnie się poczułem, mając znowu banana na twarzy. 

- To co? Przyłączysz się do nas? - zapytał Max.

Chwilę się jeszcze zastanawiałem. Ci chłopcy nie byli źli. Polubiłem ich, zwłaszcza tego Max'a. Może warto spróbować, w końcu muzyka to moje życie i jeżeli chcę coś kiedyś osiągnąć, muszę już zacząć działać. Raz kozie śmierć.

- Szykujcie mikrofony. Mam ochotę trochę się powydzierać - stanąłem obok wokalisty i uśmiechnąłem się.

Ten odwzajemnił uśmiech i oddał mi swój mikrofon. Chyba dobrze zacząłem swoją przygodę z muzyką...

In The End. Chester Bennington [ZAKOŃCZONE] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz