2.

212 11 6
                                    

Siedziałem na drobnym, drewnianym taborecie, podczas gdy zgromadzone dookoła mnie dzieciaki gorączkowo dyskutowały między sobą nawzajem o moim przybyciu do ich sąsiedztwa. Wpatrywałem się w wystające raz po raz, zielone źdźbła trawy jakbym liczył na uzyskanie z nich odpowiedzi. Przywołano mnie do realnego świata lekkim klepnięciem w ramię. Uniosłem głowę i popatrzyłem Cartmanowi w brązowe, pełne powagi oczy, podczas gdy on ani na moment nie spuścił z poważnego, patetycznego tonu.

-Nowy! Czeka nas niezwykle istotna podróż, pełna niebezpieczeństw! Wiedz, że jesteś nam niezwykle potrzebny!

Jak miło. Już dawno nie użyto wobec mnie tego typu zwrotu. Szczególnie w miejscu, które powinienem był nazwać swoim domem.

- Czy jesteś gotów nam pomóc? - zapytał, wpatrując się we mnie wyczekująco wraz z pozostałymi.

Nowe twarze, nieznane głosy. Na pewno nie te, które raniły mnie każdej nocy, gdy koszmar nawiedzał mnie niczym przerażające monstrum. Wzruszyłem ramionami, po czym przytaknąłem im na znak zgody. Wszyscy zaczęli znienacka klaskać i skandować nadany przez Cartmana pseudonim ,,nowy", hucznie zbierając się dookoła mnie. w moim ciele zaczął wzrastać dyskomfort, miałem jednak na tyle dużo szczęścia, że nim osiągnął niebezpieczny poziom, ludzie rozeszli się, dając Cartmanowi i Buttersowi pole do popisu.

- Najpierw musisz wybrać klasę- powiedział dumnie blondyn, pokazując mi cztery poniszczone, nieco nadpalone dla lepszego efektu kartki z marnymi rysunkami wykonanymi czarną kredką i podpisami w tym samym kolorze złożonymi z krzywych, nieregularnych literek.

Zobaczyłem maga, złodzieja, wojownika i... żyda? Nie zamierzałem nawet pytać, ani tym bardziej zastanawiać się nad umiejscowieniem tego w dziecięcej zabawie. Bez większego namysłu wskazałem palcem drugą klasę, Cartman natomiast dumnie pokiwał głową, mrucząc coś przy tym pod nosem. Butters przyniósł mi niebieską, ciemną pelerynę z kapturem, po czym wskazał na bruneta stojącego przed prowizorycznie zbudowanym stoiskiem.

- Musisz wykupić broń. Walka z pustymi rękami jest zbyt niebezpieczna!

Cokolwiek mówisz. Wstałem i z cichym westchnięciem podszedłem do niego, prosząc o wcześniej wskazany mi przedmiot. Z nieco ciężkim uczuciem na sercu wręczyłem chłopakowi dwa dolary, po czym z krzywym spojrzeniem przyjrzałem się drewnianemu, prostemu mieczowi. Zacząłem się na poważnie zastanawiać, jak powinienem się czuć z tego typu decyzją. Dobra, czy zła, głupio się jednak było wycofać w tego typu momencie. Wróciłem do Cartmana, a ten w ciągu kilku sekund po raz kolejny rozgadał się o sprawach związanych z zabawą, machając rękoma na lewo i prawo. Starałem się go słuchać, wątpliwości jednak cały czas dawały mi o sobie znać. Poddałem się, gdy blondyn wkroczył nagle do namiotu w którym Wielki Czarodziej pokazywał mi rzekomo potężny kijek prawdy, najzwyklejszą w świecie, oderwaną od przypadkowego drzewa gałąź, krzycząc przy tym o ataku Elfów. Czarodziej natychmiast wybiegł na zewnątrz, wołając mnie słowami zachęty. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię, jak jednak wspomniałem wcześniej, po tych wszystkich opowieściach i przyrzeczeniach, po odmowie zrobiłoby mi się zbytnio wstyd. Wyszedłem na ogród widząc kilkoro dzieciaków poprzebieranych w zielone koszule i sztuczne, elfie uszy przytwierdzone do głowy. Każdy skandował coś i wołał. Ja niezbyt ochoczo przyłączyłem się do walki. Wspomnieć warto, że przedtem odbyłem ich szkolenie, chociaż trudno mi było nazwać tym słowem machanie kawałkiem drewna.

Po kilku minutach chłopcy uciekli, a ja zastanawiałem się, co mną pchnęło, by w ogóle się w to wszystko mieszać. Cartman poklepał mnie po ramieniu, a następnie zaczął wychwalać, przez co zrobiło mi się jeszcze dziwniej, niż poprzednio. Blondyn podszedł do nas niepewnie, reszta została cicho. Miętoląc materiał własnych ubrań powiedział cicho, że Kijek Prawdy tak, czyś jak został skradziony. Twarz czarodzieja poczerwieniała w ciągu kilku chwil. Potem były już tylko krzyki wypełnione złością. Przeczekaliśmy, aż się wyżyje. Skierował się potem do Craiga, a następnie skrzyczał i jego, wywalając go potem z zabawy przy stwierdzeniu, że wszystko było jego winą. Brunetowi rzecz jasna się to nie podobało, Cartman nie chciał jednak słuchać żadnych usprawiedliwień. Despota do potęgi. Doznałem dziwnego wrażenia, że dogadałby się przez to z moim ojcem. Obaj nienawistni do całego świata.

Zabawa trwała w najlepsze aż do wieczora. Czarodziej bez chwili zwłoki posłał mnie oraz Buttersa do miasta, by jak sam mówił, przysłać mu jego trzech najlepszych wojowników, dzięki którym możliwe było odebranie kijka. Złapałem się za głowę, po czym wyruszyłem z blondynem, zdając się na jego znajomość miasta. Misje, choć brzmiały poważnie, były banałami, w które najwidoczniej podczas wakacji bawili się wszyscy mieszkańcy South Park. Nie dziwiłem im się poniekąd. Odcięci górami od reszty świata nie mieli zbyt wielu rozrywek po za tymi, które wymyślało się samemu. Podczas ostatniej misji przyszło mi odwiedzić i porozmawiać z kolejnym blond- chłopcem, tym razem jednak z czarnymi malunkami na ciele i o dosyć nadpobudliwym charakterze. Przy prowadzeniu go do Cartmana i niezbyt rozbudowanej wymiany zdań miałem wrażenie, że Tweek, bowiem takie imię nosił, wpatruje się we mnie cały czas, jak gdyby mnie o coś podejrzewał. Zignorowałem to, jednak miałem się na baczności. Nie sprawiał wrażenia złego, wręcz przeciwnie. Był jedną z milszych osób, które udało mi się poznać i miałem nadzieję, że wyniknie z tego przyjaźń, nie bezznaczeniowa znajomość. Brakowało mi osoby, której mógłbym się wygadać, czy normalnie porozmawiać. Rodziców, w szczególności ojca, nie brałem nawet pod uwagę.

Wiele dni minęło mi na tego typu chodzeniu po mieście, poznawaniu nowych ludzi, a także i samego miejsca. Było o wiele mniejsze, niż sobie wyobrażałem. Układ ulic był całkiem prosty i z łatwością zapamiętałem nawet większość z dróg. Przyglądałem się przy tym wszystkiemu z uwagą i musiałem przyznać, że mimo cichego, może nawet zacofanego charakteru, miasteczko miało w sobie coś tajemniczego. Zacząłem nawet lubić to, w co wplątywał mnie Cartman wraz z pozostałymi. Noce stały się dla mnie przyjemniejsze, przestałem się tak denerwować na otoczenie dookoła mnie. Przyszedł mi taki dzień, gdy kazano mi oraz Buttersowi pozyskać sojuszników, bowiem jak się okazało po jednym odzyskaniu kijek został ponownie skradziony i nikt nie chciał się do tego przyznać. Miałem wtedy po raz pierwszy okazję zobaczyć, jak wyglądała szkoła, do której rzekomo miałem niedługo chodzić. Blondyn doprowadził mnie do metalowej furtki prowadzącej na tyły szkoły. Otworzyłem ją z piskiem, on natomiast został w panice z tyłu, mówiąc coś o pomiotach Szatana. Wzruszyłem ramionami i udałem się na obszerną zabudowę, przyglądając się raz po raz żółtym murom budynku. Dotarłem w końcu do miejsca, gdzie czekały drzwi prowadzące na zaplecze szkolne. Na schodkach siedział o kilka lat starszy chłopak, od początku imponujący mi czernią ubrań, bladą skórą i papierosem między palcami, mimo i tak młodego wieku. Obok niego siedziała pulchna dziewczyna, małe dziecko i kolejny chłopiec w moim wieku, który od czasu do czasu zrzucał czarną grzywkę znad oka, przechodzącą w czerwień. Popatrzeli na mnie krzywymi spojrzeniami. Ze starego radia wygrywał gotycki rock, a najstarszy z nich poklepał miejsce na schodku obok siebie. Niepewnie usiadłem, starając się unikać wydychanego przez niego dymu tytoniowego.

- Bawimy się we Władcę Pierścieni, Frodo? - spytał mnie, nie patrząc jednak w oczy.

Wzruszyłem ramionami i pokazałem im kartkę od Cartmana, która prosiła o pomoc w walce. Starszy prychnął i oddał mi ją lekkim rzutem, wkładając sobie papieros między zęby. Najmłodszy z nich jęknął w jego kierunku, twierdząc, że choć raz mogli by jednak zrobić coś pożytecznego.

- Nie bawię się z pozerami- odparł, nie zwracając na mnie uwagi.

- Ja za to chcę spróbować. Dlatego przyszedłem do was- odezwałem się w końcu.

Chłopak zerknął na mnie z niedowierzaniem podobnie, jak pozostali, a ja kątem oka zobaczyłem Buttersa po woli podchodzącego coraz to bliżej nas. Got uśmiechnął się pod nosem, tym razem bez sarkazmu, czy ironii wyczuwanych na kilometr.

- Wyszczekany jesteś, młody. Lubię to- powiedział mi, po czym podał mi bladą dłoń- Jestem Michael- gdy przytaknąłem i odwzajemniłem gest, wskazał palcem pełnym pierścieni na pozostałych, pokazując kolejno dziewczynę, małe dziecko i chłopaka w moim wieku- to Henrietta, Frickle i Pete.

Odpowiedzieli machnięciem ręki, a po dłuższej rozmowie udało mi się przekonać ich do zabawy. Sam byłem początkowo niechętny, rozumiałem więc ich sytuację. Razem z Buttersem cofnęliśmy się więc w stronę domu Cartmana, po drodze jednak zatrzymała nas gromada elfów. Jeden z nich wskazał na mnie, dwójka chwyciła blondyna.

- Idziesz po dobroci, albo walczymy.

Byłem zbyt zmęczony, wybrałem więc bez wahania pierwszą z podanych mi opcji. Szkoda tylko, że nie miałem pojęcia jakie w Królestwie Elfów czekają mnie tego następstwa.

Home Sweet HomeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz