1.

438 15 2
                                    

Nigdy nie sądziłem, że można wylądować z deszczu gdzie indziej, niż pod rynnę, przynajmniej z tego, co często wlewano mi do dziecięcej głowy pełnej nieistotnych, absurdalnych marzeń. Na mojej twarzy cały czas widoczne były fioletowe bruzdy, bądź zaczerwienienia na rękach, które tak mocno starałem się schować pod czarnymi rękawami bluzy z nadrukiem nieprzemyślanej, dwucyfrowej liczby. Wpatrywałem się, jak wysocy, tędzy mężczyźni w kombinezonach roboczych chodzą w obie strony, kreśląc ścieżkę od ich wielkiej ciężarówki wypchanej meblami aż do drzwi mojego nowego domu witającym czerwonymi, widocznymi z daleka ścianami. Obserwowałem go już, gdy jechaliśmy drobnym autem ojca, kiedy wyłaniał się spomiędzy sąsiednich zabudowań. Nie było to nic szczególnego. Typowe, jakich wiele osiedle w Stanach Zjednoczonych. Nigdy nie interesowałem się Colorado bardziej, niż mi kazano na lekcjach historii i geografii. Szczególnie nie wtedy, kiedy w moją twarz leciały zwinięte, papierowe kule albo na blacie szkolnej ławki widniały słowa, które chciałbym na zawsze wymazać z pamięci. Jako ośmiolatek mogłem powiedzieć, że przeszedłem przez wiele nieprzyjemności, nie miałem jednak ochoty ani się tym chwalić, ani tym bardziej dzielić się tym z kimś innym, niż moja rodzina. Przyjaciół i tak nie miałem. Zaczynałem z wolna zapominać, co dokładnie znaczy to słowo. Teraz mam głowę pełną myśli tak szalonych, jak drzewa porwane tornadem, jednak wtedy, przynajmniej z aktualnej perspektywy, wszystko było o wiele prostsze. Mimo to tak wiele spraw z mojego życia mi pokomplikowało.


Usłyszałem głos mojej mamy z dalszej części mieszkania. Westchnąłem ciężko i unikając z kimkolwiek kontaktu wzrokowego, poczłapałem do dużego salonu, gdzie tata stawiał już na niskiej półce plazmowy telewizor i zaczynał powoli podłączać odpowiednie kable. Delikatna, kobieca dłoń chwyciła moje ramię, a następnie obróciła w swoją stronę, ukazując uśmiechniętą, opaloną twarz z ciemnymi, poskręcanymi włosami.

- W końcu się odnalazłeś. Tam położyłam rzeczy z twojego poprzedniego pokoju- powiedziała mi, wskazując na stos pudeł ułożonych przy schodach- proszę, wypakuj się.

Gdy niemal już uciekłem od jej słów, mama chwyciła mnie znów i przytuliła lekko do swojego ciała opatulonego zapachem kwiatowych perfum.

- Wszystko będzie dobrze- szepnęła mi, a następnie skryła się w kuchni, wypakowując naczynia i wkładając do szafek wedle własnej, ustalonej wcześniej reguły.

Chciałbym wierzyć jej słowom. Wiedziałem, że mogę jej ufać, była mi najdroższą osobą. Szczególnie po tym, gdy na prześladowców w mojej szkole nie działały żadne, inne metody, prócz przeniesienie się do innego miasta. Rodzice twierdzili, że South Park jest najlepsze. Ciche, otoczone górami miasteczko. Typowe zapadlisko, gdzie można robić wszystko, a nie dzieje się nic. Nie czułem się jednak pewnie. Nie, gdy ojciec był gdzieś tam, w pobliżu mnie. Powodem tego, że z taką nieufnością zacząłem patrzyć na innych, były plotki, które się rozszerzyły. I miałem świadomość, że kochany tata podczas uśmiechu jedynie nakłada kolorową maskę. W każdym kłamstwie bowiem jest ziarno prawdy. A z pośród wszystkich kwiatków, które ponastawiali moi koledzy, ile kłamstw rozprzestrzenili, było to jedno, szczere do bólu, niemal tego, który mi zadano. Trudno bowiem było mi ukryć, że nie byłem, jak reszta. Że nie lubiłem innych dziewczynek tak, jak tata lubi mamę. Mimo młodego wieku czułem w środku, że nie pasuję do reszty. Byłem dzieciakiem, który nie potrafił po prostu określić tego, ale cóż poradzić. Moja głowa wciąż była przekonana, że to tylko udziwnienie, jakie wprowadza moja bujna wyobraźnia. Zacząłem brać karton po kartonie, aż w końcu wszystkie leżały na wypastowanej podłodze nowej sypialni. Była obszerna, jasna i przejrzysta. Mimo to cały czas czułem się, jak w klatce. Miałem wrażenie, że dawne czasy wrócą, że mnie obserwują i czają się za rogiem. Ale jak to mi mówiono, musiałem po prostu dać sobie czas.

Home Sweet HomeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz