9. Upadek pierwszej linii obrony

659 95 66
                                    

19.12.2017r.
Korekta:
Słów: 2146

North kończył rozlokowywać gości na Biegunie, gdy Zając wyskoczył zdyszany, wyraźnie przerażony, ze swojej nory.
- Okradziono mnie! Napadnięto! Wszystkie jajka zmasakrowane! - krzyczał tak bardzo wściekły, przerażony i przejęty, że wprost nie dało się przejść obok tego obojętnie.
- Opowiedz co się stało! - North natychmiast ruszył mu na przeciw. Musiał się zająć tą sprawą osobiście
ponieważ Toothiana była już u siebie, Pitch gdzieś zniknął, a Sandy musiał rozesłać dzieciom sny, bo w jego "umowie" nie było nawet słowa o jakimkolwiek urlopie.
- North! Ta wariatka...!

***

Jack był zmęczony ciągłym lotem, ale czuł, że musi z kimś porozmawiać... Z Pitchem. Przede wszystkim z nim. Podejrzewał, że mężczyzna będzie na biegunie, tam gdzie pozostali. Pewnie nadzorował ewakuację. A jednak gdy wylądował w sali ze Sferą Snów było tam bardzo cicho. Zdziwiony rozejrzał się dookoła siebie.
- Halo? North, Sandy? Pitch? - wzleciał lekko w górę, aby wślizgnąć się w jeden z korytarzy. Pewnie byli w kuchni albo pracowni; tam było dużo miejsca i to byłoby rozsądne, skoro na biegunie miało zamieszkać na pewien czas wiele istot.

***

Pitch był bardziej niż zmartwiony tym, że pomimo upływu ponad doby, Jack nie wraca.
Nie obchodził go brak wieści od Toothiany, babka miała sierpowego na najwyższym poziomie, ale Jack to inna sprawa.
Chodził właśnie w kółko po swoim salonie, ignorując wpatrzone w niego różnobarwne oczy gości, stłoczonych piętnasto-osobową gromadą w różnych miejscach, włącznie z Kadabrą uczepiony sufitu w towarzystwie gacków i Tobim, miniaturowym pseudo-aniołem, siedzącym tyłem do kominka i grzejącym skrzydła.
- Coś się na pewno stało!
- Nie wydeptuj sobie następnego poziomu w legowisku - pouczył go Roshiel, podtrzymując Rosiera, przyssanego do butelki starego wina jak dziecko do maminej piersi. - Po prostu skocz na biegun. Może tam się melduje? Wiesz, najpierw tam, żeby pozostali strażnicy nie panikowali, a potem przyleci tu...
- Skocz na biegun. Nic ci nie rozwalimy - obiecał uśmiechnięty Zigfrid, co zabrzmiało podejrzanie zważywszy na jego powołanie. Jednak zmartwiony, przejęty i płonący wewnątrz (po nieudanej próbie ostrzeżenia Matki Natury przed niebezpieczeństwem) Pitch go posłuchał. I wyruszył do kwatery Northa, pozostawiając na straży legowiska część swoich koszmarów, ale nie martwiąc się za bardzo o zbuntowaną gromadę swoich tymczasowych lokatorów. Byli jak szarańcza, jeśli miał być szczery. Wyglądali słodko, ale wystarczyło na chwilę spuścić z oka i jak chmarą osiadali, tak zostawiali po sobie tylko resztki. Chociaż w przeciwieństwie do szarańczy to nie było znowu tak, że wszystko zjadali. Po prostu mieli talent do zamieniania tego, czego się dotykali w ruiny.
Gdyby Jack był obok i słyszał jego myśli, prawdopodobnie wytknąłby mu, że legowisko to przecież tak naprawdę są ruiny, więc w sumie nie ma się o co martwić.

Pojawił się w sali ze Sferą, jak zawsze. Tak było najpewniej i najwygodniej. Stamtąd łatwo było dostać się do każdego innego miejsca na biegunie.
Gdy się rozejrzał poczuł prawdziwy niepokój. To już nie było przeczucie. Po prostu to było absurdalne, aby w miejscu, w którym było gościnnie ponad sto istot, zajmujących każdy kawałek, a do tego dwustu oryginalnych mieszkańców... Było tak cicho.
W cuda nie wierzył i był tu niedawno, a wtedy North musiał co jakiś czas nawoływać do swoich tymczasowych podopiecznych przez megafon, jak czasem do elfów.
Ruszył energicznie w głąb najbliższego korytarza, z ostrożności jednak nie odzywając się i przenosząc między cieniami. Nie szukał kłopotów tylko Jacka... A to, że kłopoty miały do chłopaka dziwną słabość to już była inna, nie interesująca go, sprawa.
W kuchni było tylko kilkanaście kubków na stole i dwa rozbite na ziemi. Żadnego śladu czegokolwiek, co mogło by tam przebywać w ostatnim czasie. W ciągu jakiejś godziny. I kakao, i herbaty były już zimne.
Przeniósł się do części gościnnej i doszedł do wniosku, że musiało się stać coś bardzo złego. Drzwi pokoi były pootwierane szeroko, niektóre odrapane z jednej lub drugiej strony, na ścianach i ziemi widać było ślady szarpaniny. Leżały kawałki ubrań, tu coś się dymiło, tam spadł obrazek, gdzie indziej wszystko co się dało było roztrzaskane. Nędza i rozpacz. Uzbrojony w swoją kosę, dla bezpieczeństwa, skupił się na swoim otoczeniu najlepiej jak był w stanie, co bardzo dobrze mu wyszło dzięki otoczeniu się kilkoma wąskimi pierścieniami piasku jak obronnym polem albo kratami. Szedł spoglądając już nie tylko na boki i do przodu, ale też w górę, a stawiając każdy kolejny krok pilnował, aby nie było słychać nawet szmeru.
Cokolwiek wydarzyło się na biegunie, mniej więcej trzysta istot nie mogło zniknąć tak po prostu! Musieli gdzieś być.
A w całym tym przybytku było jedno miejsce, gdzie dało się stłoczyć taką gromadę.
Pitch przeniósł się prosto do warsztatu... I natychmiast wślizgnął za najbliższą stertę przedmiotów.
W warsztacie panował chaos! Dziesiątki osób miotały się i rzucały, jakby były pod wpływem jakiś ludzkich środków (Pitch widział w całym swoim życiu wiele zapomnianych duchów, które kończyły marnie nie przez zapomnienie, ale dlatego, że jakimś cudem znalazły na swojej drodze narkotyki albo coś podobnego - i tak naprawdę była to rzecz, którą mógłby zaliczyć do własnego koszmaru), w centrum wszystkiego był okrąg podobny do klatki z drewna i pudeł. W środku było kilku yeti i dwie albo trzy osoby. Oni wyglądali normalnie. A przy okazji na przerażonych.
- Co tu się... - zaczął, ale zanim skończył czyjeś ręce zasłoniły mu usta. Znał te ręce.
-Musisz być cicho - usłyszał w swojej głowie cichy, kobiecy głos. Nie znał go. Gdy się szarpnął, chcąc oderwać Jacka od siebie i dowiedzieć się, gdzie jest i kim jest osobą mająca czelność szperać w jego umyśle... - Na czatach stoi Pooka. Jego słuch jest dobry. Gdyby cię usłyszał natychmiast znalazłby nas i wylądowali byśmy w pułapce z tamtymi.
Znieruchomiał.
Powoli i ostrożnie odwrócił się. Zanim stal Jack, blady, z drżącymi rękoma zaciśniętymi na kiju, który trzymał tak, aby niczego nie dotknąć, a obok niego młoda kobieta o oczach jak dwa ametysty. Miała na sobie poszarpaną sukienkę, która wyglądała dokładnie tak ładnie, jak źle wyglądały ślady sznura na jej rękach i szyi.
- Wielkanocny nas zdradził. Sprowadził szaleństwo na biegun i w krótkim czasie wszyscy zostali dopadnięci, a potem przeklęci przez tę okrutną kobietę. Ostatni, którzy ukrywali się z yeti w gabinecie Mikołaja są tam - jej dłoń wskazała mu na prowizoryczną cele czy klatkę, której już się wcześniej przyglądał. - Musimy ich wyciągnąć i uciekać stąd, żeby ostrzec pozostałych dwoje strażników.
Co do tego ostatniego nie miał wątpliwości. Kule albo sanie Northa, tunele Bummymunda... Nawet zamek Toothiany przestał być bezpieczny. A ona jeszcze o tym nie wiedziała i gromadziła tam duchy, które chcieli ochronić.
Spojrzał pytająco na oboje, z nadzieją, że mają jakiś plan.
Nie zawiódł się. Najwyraźniej czekali tylko aż on albo Sandy odkryją, że coś złego się stało. Ale bardziej oczywiście liczyli na niego.

Jeden wiek różnicyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz