10. Dla dobra...

585 90 68
                                    

12.02.2018r. Skończyłam ostatnią część z 6 filmów na podstawie dzieł Tolkiena... Mam jazdę na Marvela, Tolkiena i HP... W razie rzeczy dziwnych, które mogą się pojawić w najmniej oczekiwanych chwilach - ludzie, którzy znajdujecie czas, aby czytać moje prace.. kocham was.

Rozdział 10

Sandy był wstrząśnięty, gdy poczuł wzmożoną aktywność Pitcha pierwszy raz od wielu lat. Najpierw pomyślał, że to tylko chwilę potrwa, może kilka minut i ani trochę dłużej... Pitch ciężko pracował od kiedy szaleństwo zostało przez nich zauważone, jakoś musiał zdobywać siłę, a nie był istotą budującą swój potencjał przez posiłki, sen i dziecięcą wiarę.
Potrzebował strachu.
Pięć minut, dziesięć, pół godziny... Dosyć. Sandy podwinął piaskowe rękawy i dał nura ze swego obłoku między normalne chmury, aby z sykiem setek drobin składających się na jego osobę i wszystko, co tworzył, wylądował na starym, ponurym cmentarzu.
Był paskudny.
Cisza, która tam panowała była ogłuszająca;  Chłód przywodził na myśl ciężki, deszczowy poranek; Ciemność kłębiąca się w każdym zakamarku wydawała się obrzmiała i groźna. Jakby źle zagojona rana, która miała lada moment zostać rozcięta.
Sandy nie chciał wyobrażać sobie jak wygląda cięty w pół kłąb mroku, ale podejrzewał, że cienie i złość rozwinęłyby się nagle na cały świat, burząc przynajmniej na chwilę jego równowagę.
- To trwało zdecydowanie zbyt długo, Sandy - poinformował go Pitch, lodowatym, rozchodzącym się w każdą stronę głosem. Był bardzo wysoki i otulały go gęsto kłęby ciemnego pyłu przypominające mroczne konie o lśniących, złotych oczach.
Pitch, pęknięta tarcza...
- Nie zdradziłem - przerwał mu kategorycznie. - Sprowadziłem cię żeby cię ostrzec.
Sandy przechylił zdziwiony głowę.
Znak zapytania.
- Kangura dorwał przeciwnik. Jego śladem dostała się na Biegun. Straciliśmy wiele duchów, w tym Northa.
Toothiana, znak zapytania.
- Ją już sprowadziłem ze skrzydlatymi do mnie. Są pod ochroną.
Pokiwał głową powoli, siadając na niespecjalnie zachęcającej ławeczce, na której zrobił pseudo poduszkę ze swojego piasku. Oparł podbródek na rękach, zastanawiając się co robić. Przy okazji zerkania na Pitcha coś mu się przypomniało. Pogroził mężczyźnie palcem, a nad jego głową przewinęły się następne obrazki; Pitch, koszmarny koń, iks, uśmiechnięta buzia.
- Tak, tak - brunet westchnął, machając rękoma. Cienie rozwiały się we wszystkie strony, a napór koszmarów zniknął. Sandy w końcu mógł spokojnie odetchnąć i skupić się jak należy.

***

Jack czuł się okropnie.
Rana bolała i z każdą sekundą jakby poszerzała się wewnątrz niego. Nie potrafił tego znieść. Było mu ciężko, słabo... Chciał wyć z bólu, błagać o pomoc, łkać... Ale to zwróciłoby uwagę na niego dużo bardziej niż to było potrzebne, a on potrzebował spokoju.
Wiedział, co się z nim działo. I wiedział, że to niebezpieczne dla wszystkich wokół... Powinien coś prędko ustalić i wziąć się do realizacji tego, ale ilekroć już myślał, że ma pomysł - do głosu dochodziła myśl, że Pitch nigdy by mu czegoś takiego nie wybaczył. Albo nie pozwolił zrobić.
Wszystko sprowadzało się do tego, że działać musiał, ale nie miał jak. Dodatkowo zaś ciążyła mu szkatułka, która trzymał blisko. Czuł, że jest jego i jednocześnie miał wrażenie, że rwie się ona, jakby żywa, gdzieś daleko - w ucieczce przed nim... Być może w pogoni za kimś?

(Za Pitchem...?)

Gdy odległy zegar, jeden z wielu rozrzuconych w całym legowisku, w większości działających tylko czasem, wybił nagle północ, a dłoń kobiety czuwającej nad nim tyle czasu, osunęła się - Jack podjął pewną decyzję.
Cichutko podniósł się do siadu, chociaż ból przeszył go falą, która mogłaby powalić silniejszych niż on.
Skażony szaleństwem nie uważał się za godnego, aby zaglądać w głąb szkatułki. Zostawił ją na kanapie, kreśląc skrwawioną dłonią proste, szczere pożegnanie.
Przechodząc między i nad duchami, które sen już dawno pochłonął czuł się jak zdrajca. Ale wiedział, że nie uzasadnienie.
Prawdziwym potworem okazałby się, gdyby został, czekając cierpliwie aż jego stan się pogorszy.
Wydałby wtedy ich wszystkich.
Skrzywdziłby ogół i każdego z osobna... Zwłaszcza Pitcha, któremu przecież zawdzięczał więcej niż komukolwiek!
Wyślizgnął się przez jeden z rzadko używanych szybów na powierzchnię.
Dla kogoś w jego stanie odpowiednim miejscem byłaby izolatka - to dlatego zdecydował się na powrót do swojej małej, cichej groty. Potrzebował czasu i jak najwięcej motywacji, aby nie dać się wrogowi.
Być może nie był strażnikiem, nadal zresztą tego nie chciał, ale nie mógł lekceważyć tego, że zagraża dziesiątką niewinnych duchów i strażników, i nawet ludzi. 
- Źle robisz - powiedział cichy głos za jego plecami. To jeden z tych, którzy latali i zostali ewakuowani z Tooth, Ikar, wznosił się za nim w powietrzu, uderzając łapczywie delikatnymi skrzydłami. - To cię zniszczy, Jacku Frost.
- Inaczej ja zniszczę was - odpowiedział cicho, posyłając mu nieufne spojrzenie.
Ikar był trudnym przypadkiem. Ani duch, ani opiekun, ani nawet ktoś martwy i powołany. Tak jakby był od zawsze obecny na świecie, chociaż jednocześnie pojawiał się rzadko na przestrzeni wieków, zawsze pod inną postacią, rozpoznawalny tylko dzięki znamieniu w kształcie gwiazdy na szyi. Ono nigdy się nie zmieniało.
- Skąd wiesz?
- Czuję. Płonę wewnątrz, myśli mi się mącą, ciało nie chce słuchać... Ulegam. Nie mogę się oprzeć tej mocy, która mnie zraniła.
- Zostań w legowisku, Jack. Spróbujemy ci pomóc - jest nas teraz w tym miejscu tak wielu...
- Nie - uciął kategorycznie. - Wy musicie zostać ukryci, a ja muszę odejść i znaleźć miejsce, w którym nie będę nikomu zagrażał! Jestem niebezpieczny!
- Nie czuję od ciebie zła - zaprotestował cicho Ikar. Jego szmaragdowe oczy migotały, wyróżniając się znacznie w bladej, mizernej twarzy.
Tym razem był łysym dzieckiem ze skrzydłami, które nosiło stałe piżamę szpitalną. Jego postać budziła litość i krzywdziła wrażliwych takich jak Toothiana.
- Odchodzę - oznajmił poważnie, a potem wzbił się w powietrze z gwałtownym podmuchem wiatru, pozostawiając Ikara za sobą.
Serce łomotało mu jak szalone, myśli w głowie były ciężkie do uchwycenia, a wszystko, co widział dookoła, co chwilę deformowało się paskudnie.
Gdy mijał jedno ze starych drzew na pograniczu lasu, prawie krzyknął że strachu, bo na jego oczach wystrzeliło w górę zaczynając mienić się blaskiem ognia.

Szaleństwo.

Musiał się ukryć.
Było tylko jedno miejsce, które mogło ochronić jego przed światem i świat przed nim.
Musiał tam dotrzeć i zadbać o to, aby przypadkiem już niedługo, gdy rana stanie się nie do zniesienia i szept szaleństwa będzie niemożliwy do zignorowania, nie dać się podejść.

***

Gdy Pitch wrócił do legowiska, Toothiana klęczała przy kanapie i łkała, ukrywając twarz w dłoniach, a wszystkie duchy tkwiły jakby osowiałe i zagubione, w dziwnym bezruchu, jakby zamarły sparaliżowane przerażeniem... Nienaturalnie milczące i kruche.
Jacka nie było.
- Odszedł - powiedział cicho Ikar, patrząc wprost na niego z żalem. Siedział w kącie, machając skrzydłami, chociaż nie wyglądał jakby chciał latać. Kurz dookoła niego unosił się i falował. - Uciekł żeby nas ochronić.
Black dopadł kanapy, siłując się sam ze sobą mentalnie, aby nie wrzasnąć i nie zachować się jak zranione zwierzę.
Jacka nie było. To jego cenne pudełko leżało na pokrwawionym obficie kocu. Na oparciu kanapy zbrązowiałą już krwią napisane było tylko przepraszam.
- Głupiec - wydyszał Pitch, zaciskając drżące ze złości ręce mocno i zagryzając wargi.
- Zostawił ci pudełko - rzucił Lucifer, uśmiechając się słodko. - Nie sprawdzisz? Może w środku jest list samobójczy?
- Ty wkurzający - zaczął, ale Kobieta chwyciła go za ramię.
- To nie jest list od Jacka, ale prawda jest taka, że musisz sprawdzić - powiedziała, patrząc na niego tymi wielkimi oczami, w których była bezgraniczna pewność tego, że ma rację.
- Ugh! - brunet chwycił szkatułkę, ale zanim ją otworzył opanował się. - Zrobię to sam - powiedział chłodno. - W swoim gabinecie. A potem przyjdę i ustalimy, co zrobimy. Nasza sytuacja nie jest dobra.
- Lekko mówiąc - zawołał do niego słodko Lucifer. Black zignorował go z trudem, ruszając w głąb jednego z korytarzy. W kierunku jednej z graciarni, a nie swojego gabinetu.
Potrzebował przez chwilę być sam. Rozwalić dużo cennych rzeczy, czyiś rodzinnych pamiątek, wygodnych i nie wygodnych mebli... Musiał zrobić cokolwiek - byle odetchnąć chociaż trochę po odejściu Jacka.
Nie mógł uwierzyć, że chłopak mu to zrobił.
Przecież... W sytuacji, w jakiej się znaleźli, potrzebowali siebie na wzajem szczególnie mocno.
Byli... Rodziną.

Jeden wiek różnicyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz