Rozdział 7: Wrota do Nilfheimu, Yggdrasil

23 1 1
                                    

Zagłębił się w ciemne odmęty kanału, nie miał pojęcia dokąd one go zaprowadzą, ale był pewien, że będzie to miejsce, w którym to wszystko wreszcie się zakończy. Telefon mu siadł, dlatego nie był w stanie nawet oświetlić sobie drogi. Jedyne, co dodawało mu odwagi to karabin trzymany w jego dłoniach. Panował potworny smród. Nic dziwnego, w końcu znajdował się w starych, dawno nie odwiedzanych ani restaurowanych kanałach kanalizacyjnych. Nie można było spodziewać się niczego innego.

Mimo ciemności widział niesamowite światło Promieni Sol, które nieustannie prowadziły go na wprost. Nagle na horyzoncie zauważył rzecz niesamowitą: wyglądała jak brama, którą można napotkać w kamienicach, zamykana na wieczór dla bezpieczeństwa, a zarazem za tą bramą znajdował się zupełnie inne miejsce niż to, w którym obecnie przebywał. Miejsce to było ciemne, zimne, przepełnione złem i okrucieństwem, a zarazem Mark poczuwał bardzo silną chęć, by w tym miejscu się znaleźć. Mark skądś to miejsce znał, choć nie mógł nadal do końca uwierzyć, że właśnie widzi na własne oczy coś w rodzaju portalu do innego świata, które wcześniej widywał tylko i wyłącznie w filmach i grach komputerowych. Miejsce to przypominało mu Hades, lub inną krainę zmarłych. Po chwili stwierdził, że miejsce to wygląda na zbyt opuszczone na królestwo zmarłych, no bo gdzie umarli i gdzie ich podziemny władca? Kiedyś słyszał o takim miejscu, a właściwie przeczytał. Był to jeden z tamtych spokojnych, jesiennych wieczorów...

Pewnie to już nie wróci, cóż jeśli faktycznie był to mroczny wymiar zwany Nilfheimem, to Mark zdecydowanie wolał tego miejsca nie odwiedzać, ale bez przerwy się przybliżał i nic nie było w stanie go powstrzymać. Promienie bogini oczywiście prowadziły nadal na wprost co Marka potwornie zaniepokoiło. Co się stanie, jeśli zbocze z trasy? Nie, nie mogę na to pozwolić, muszę jak najszybciej powstrzymać tę nieczystą siłę, która każe mi podążać w złym kierunku. Jedyne, co może mi pomóc to moc bogini. O szlachetna bogini słońca wspomóż mnie w potrzebie!

Podziałało. Mroczny Zew ustąpił, a brama zamknęła się z potężnym trzaskiem, gdyby Mark stał choć trochę bliżej, zapewne zostałaby z niego miazga. To niesamowite, że jedyne, co musiał zrobić, to uwierzyć. Cóż, teraz nie było czasu na rozmyślanie, musiał podążać Ścieżką. A ta prowadziła nieustannie wprost...

Szedł w ciszy i ciemności przez następne 20 minut. Był potwornie spięty, ponieważ nie wiedział, co go spotka. A spotkać mogło go jedynie coś złego. Było ciemno, zimno i śmierdziało siarkowodorem. Właściwie powinien już się udusić od tych oparów, lecz bogini go chroniła. Teraz był tego pewien.

Po tak długim marszu bogini znów wysłuchała jego próśb: na przedzie zamajaczył kontur przypominający drabinę. Mark natychmiast wyciągnął garanda zza pleców i ruszył w ciszy w stronę niewielkiej, metalowej czerwonej drabinki. Nie miał nic do stracenia. To musiało się zdarzyć tu i teraz. Zaczął się wspinać po stopniach jak najciszej tylko umiał. Przypominało mu to przekradanie się z domu o 23 by wyruszyć na kolejną nocną eskapadę sprzed lat... Te czasy jednak już minęły, mając swoje lata musiał zachowywać się odpowiednio dojrzale. A dojrzałym zachowaniem było odstrzelenie temu gnojowi mordy przy pierwszej okazji.

Otworzył właz (tym razem nie stawiał oporu) i delikatnie wyjrzał na zewnątrz. Widział tylko niewielki składzik pełen dziwnych antycznych skrzyń i pudeł. Nie widział jednak człowieka w masce. Cisza. Ale czy na pewno? Jego umysł ponownie zaczął analizować sytuację. Po chwili usłyszał cichutkie piski poprzedzone spazmami i wszystko zrozumiał: Ona tam jest, a ten sukinsyn ją torturował. Nagle osobę, którą spodziewał się ujrzeć, lecz nie tą osobę chciał dzisiaj pozbawić życia: był nią Sasha, miał zakrwawione ręce i chory uśmiech na twarzy. Mark nie zwlekał: poci ągnął z spust. Jego dziadek padł jak długi, a Mark zbytnio tym się nawet nie przejął – jego umysł podpowiadał mu, że to jeszcze nie koniec dlatego był w gotowości. Przeładował broń i spojrzał na Suzie. Była w fatalnym stanie, nie mogła wypowiedzieć słowa, ale było po niej widać, że czuła dumę z ukochanego, oraz, że pokrywała w nim ogromne nadzieję, które dzięki Świetlistej się spełniły.

-Kochanie! Ty żyjesz! Nareszcie udało mi się ciebie odnaleźć!

-Oni...wszyscy nie żyjąą... - okazało się, że jednak jest w stanie mówić, jeśli można to było nazwać głosem, a nie niewyraźnym pomrukiem

-Kto nie żyje?

-Twoja rodzina... i ktoś więcej...pewien Anglik. Mark, udało mi się o nim trochę dowiedzieć dzięki Sashy, jest wyjątkowym idiotą. Człowek w masce to Wolfgang Kaufmann

-Z tych Kaufmanów? Jakim cudem przeżył ponad 100 lat?

-Mark, on był przeklęty, możesz wierzyć lub nie, ale potrafił opuścić swoje własne ciało i opętać innego człowieka, przejąć kontrolę nad jego myślami... - Widać było, że Sussanah ma problemy z mówieniem ale musiałem dowiedzieć się prawdy

-Wierzę we wszystko, co mówisz, Bogini mnie oświeciła

-Czyli ciebie też? Chryste, powiedz mi kim jest ta bogini i dlaczego ten Kapłan mordował na jej cześć?

-Ponieważ był on kapłanem fałszywym, Świetlista go ukarała – jestem tego pewien. Gdzie on teraz przebywa?

-Był tutaj jeszcze przed chwilą, lecz wyczuł, że nie dałeś się nabrać na pułapkę Nilfheimu, to on ją zastawił, był pomazańcem Hel

-Kogo?

-Nie ważne, najprawdopodobniej przejął ciało Anglika zamordowanego w Willsborough, w przerwach między torturami wspomniał Sashy, że widzą się ostatni raz, lecz lepiej bądź czujny.

-Tak zrobię, musimy się jednak stąd wydostać, wiesz może, gdzie jesteśmy?

-Nie mam pojęcia, lecz za tamtą wnęką udało mi się kiedyś przyuważyć schody. Możliwe, że to właśnie one prowadzą na zewnątrz.

-w takim razie sprawdźmy to

Mark niósł ukochaną w ramionach niczym strażak dziecko uratowane z pożaru, dotarli do wspomnianych schodów, na ich końcu można było przyuważyć kłódkę. Nie było z nią jednak zbyt dużych problemów – Mark po prostu ją przestrzelił. Widok na zewnątrz jednak zbytnio ich nie zadowolił...

Aleja WisielcówWhere stories live. Discover now