Stali naprzeciw siebie, dzieliło ich dwanaście metrów suchego piachu. Byli zamknięci na arenie wypełnionej nim, a opustoszałe trybuny przyglądały się im ze zdziwieniem. Dawno nie odbyła się tu żadna walka. Nigdy nie odbyła się tu bitwa na śmierć i życie. Fiołkowe niebo poprzecinane smugami spadających gwiazd, nietknięte chmurami, ukazywało delikatne zarysy bliskich planet. Bracia w innych okolicznościach, ogromny kawałek czasu wcześniej, wytyczając palcami kosmiczne trasy. Brand i Lucien w wyciągniętych dłoniach, wcześniej goszczących uścisk przeciwnika, teraz trzymali stalowe miecze jednoręczne. Na ich rękojeściach błyszczały szafiry. Wiatru nie było. Zamilkł, ucichł, jakby nie chciał być świadkiem rozlewu gorącej, młodej krwi. Obydwaj w jednym momencie uznali, że nie ma więcej na co czekać. Im dłużej patrzyli sobie w oczy, tym więcej łez zbierało się głęboko w ich sercach. Skinęli do siebie głowami w ostatnim pozdrowieniu i skoczyli w przód. Skrzydła Branda zmaterializowali się z cichym sykiem, otaczając go białą mgiełką. Spletli się, napięte mięśnie blokowały niespodziewane uderzenia, walczyli jak dwa węże. Czerwień spotykała się ze złotem i bielą, oliwa z porcelaną, metal z metalem. Dźwięk stali odbijał się zgrzytem od granic areny, głucho docierając do uszu braci. Piach otaczał ich chmurą nie do przebicia, lecz oni skupieni byli wszystkimi zmysłami na własnych ruchach. Jeden cios mógł pozbawić ich życia, ale również jeden cios dzielił ich od wygranej. Z rąk i nóg pozostających w ciągłym spięciu uciekała para. Umysły jedynie pozostawały niezłomne i waleczne. Głośne oddechy dotykały się nieśmiało, stapiając się w jeden podmuch. Złote oczy Luciena świeciły się, gdy wykonywał kolejne ruchy, gdy patrzyły, jak Brand opadał z sił. Mieszkał w nich demon, którego płomiennowłosy nienawidził, jednak nie potrafił opanować łaknienia krwi. Owe pragnienie przebijało się przez jego umysł i emocje, docierało do najgłębiej ukorzenionych zwierzęcych instynktów o których nie miał pojęcia. Na ziemi kłębiły się zabrudzone kurzem pióra, wcześniej zbyt dumne na upadek. Brand tracił siły. Coraz wolniej odpowiadał na ciosy i każdy był w stanie przewidzieć, że ostatni cios padnie szybko. Anioł odskoczył, czując na policzku głęboką szramę, przed którą nie dał rady się uchylić. Zacisnął zęby i wspiął się w górę, machając olbrzymimi skrzydłami, kierującymi na Luciena pył będący w górze, zmuszający go do zasłonięcia oczu. Brand wziął głęboki wdech i wyprowadził cios od góry na oślepionego przeciwnika. Ostrze miecza uderzyło w szyję brata, zagłębiając się miękko w ciało. Przecięło tkanki ze świstem, a głowa płomiennowłosego wylądowała tuż obok ciała, kilka kroków od niego. Blondyn wylądował ciężko i upadł na ziemię. Na jego dłoniach płonęły żywym ogniem świeże rany boskiej stali, których nie potrafił zregenerować. Na suchych ustach spoczął piasek, skrzydła drżały. Nie wierzył w to co właśnie zrobił. Nie potrafił przyjąć, że wygrał. Jednak astralna arena nie znikała. Wciąż widział fiołkowe niebo, wciąż mógł liczyć spływające po nim gwiazdy. Coś było nie tak. Krople potu dotknęły zimnymi palcami jego czoła. Nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Był zmęczony. Potwornie zmęczony.
Nie widział, jak ciało jego brata rozrywa się, jak z pustych oczodołów wypływają oczy. Bestia miała dwa metry wysokości. Przypominała wychudzonego psa, którego żebra przebiły się na brzuchu przez skórę. Pazury miała długie jak ludzkie palce, z trudem utrzymywała się na tylnych łapach zaopatrzonych w szpony. Ogon wydawał się tylko strzępkiem wychudzonej, sztywnej skóry, lecz był w pełni umięśniony. Kreatura zawinęła go ponad grzbietem, jak jadowity skorpion szykujący się do bezwzględnego ataku, do poczęstowania ofiary śmiercionośnym jadem. Wydłużona nienaturalnie, chuda do przesady szyja tuż przed łbem istoty rozszerzała się na krwistoczerwony, żylasty kołnierz, przypominający rozkloszowane wnętrze organu. Z wydłużonego, gadziego pyska pozbawionego nosa, sterczał spiczasty język. Wystawał pomiędzy ostrymi jak włócznie zębami, które wydawały się białe jak śnieg w porównaniu do czerni skóry bestii. Ślepia ziały pustką, nie było w nich ani kszty sumienia czy zrozumienia. Kreatura zawyła przerażająco, a dźwięk ten brzmiał jak krzyk wyrwany z gardeł ofiarom niewyobrażalnych, średniowiecznych tortur. Dźwięk, ustając, przerodził się w płacz osamotnionego dziecka w środku nocy, aż zatrzymał się na warkocie kosiarki trawiącej ludzkie tkanki. Brand z paniką w oczach uniósł głowę, a następnie zerwał się w jednej sekundzie do ucieczki. Nie mógł powstrzymać strachu, aura bólu towarzysząca istocie przeszyła go do szpiku kości. Krzyknął, tracąc wszelką nadzieję i wiarę. Chociaż zaczął machać skrzydłami w nadziei na skrycie się w powietrzu, nic nie dało rady powstrzymać bestii. Skoczyła na niego, sprawiając, że pióra niczym z rozdartej pierzyny rozrzuciły się po całej arenie. Latały tam i tu, a bestia kwiczała ze szczęścia. Anioł zemdlał z bólu i otępienia, a pazury kreatury rozszarpywały jego ciało jak niszczarka drze papier, strzępy skóry i krwi latały dookoła istoty, która zdawała się rosnąć z każdym momentem. Gdy zdecydowała się zatopić zęby w krwi Branda, zmiażdżyła uściskiem jego cienkie, lekkie kości, dzięki którym latał. Jedna ofiara - to było dla niej zbyt mało.
CZYTASZ
Kolory wina
RomanceKiedy alkoholizm odbiera ci pamięć, zmęczenie i niechęć kradną ci pracę, zaczynasz wątpić w to, że jesteś coś warty. Gdy coraz częściej budzisz się w obcych domach, zaczepiany przez obcych ludzi, wiesz, że musisz przestać. Prawda jest taka, że nie c...