Brak ognia, brak znajomości

19 6 0
                                    

Nie musiała długo czekać. Drzwi otworzyły się dwie sekundy po tym, jak przestała się z nimi siłować i usiadła na łóżku. Obracała w palcach prawej ręki papierosa. Wzrastał w niej głód nikotynowy tak szybko, jak zniżał się ból głowy. Młody mężczyzna stanął w drzwiach i oparł się o framugę, lustrując kobietę wzrokiem.

-Cześć, masz może ognia?-spytała się głosem przepełnionym nadzieją.

Na jego wargach zatańczył uśmiech, kąciki podsunęły się do góry i spadły w dół. Niemal niezauważalny gest, jednak wystarczający, żeby przestał się wydawać dla niej niebezpiecznym człowiekiem.

-Budzisz się w nieznanym domu, pokój w którym jesteś, jest zamknięty. Nie masz telefonu, nie masz nic, pewnie nic też nie pamiętasz. Otwiera ci totalnie obcy facet, a ty pierwsze co robisz, to pytasz się, czy ma ognia?

Ann zmarszczyła brwi. 

-Zjeżdżaj-stwierdziła krótko-mam kaca.

-Kac nie zwalnia cię od myślenia.

Zacisnęła zęby, chociaż za nic nie dało się tego poznać po jej kamiennej twarzy i lodowatym spojrzeniu.

-Masz tego ognia, czy nie?

-Nie palę.

Nie zamknął drzwi, przeszedł przez pokój, oparł się o parapet. Deszcz powoli ustawał, a blade promyki słońca błyszczały w jego złocistych włosach.

-Brand, który uratował cię wczoraj od puszczenia się z rudym. 

-Annie, ta, której to nie obchodzi.

Byli jak dwa wilki, na przeciwko siebie, zjeżeni, wpatrzeni w nieodgadnione źrenice przeciwnika. 

-Na dole znajdziesz swoje ciuchy, schody masz od tego pokoju na lewo. Zjeżdżaj stąd.

Uśmiechnęła się figlarnie. Podobało jej się, że tak łatwo dał się wyprowadzić z równowagi. Rzuciła papieros za siebie, na łóżko, z satysfakcją widząc jego skrzywioną minę. Podniosła się i chwyciła w dłoń kosmyk włosów, niemal tak skołtunionych jak słuchawki po całym dniu w ciasnej kieszeni. On musiał przyznać, że miała w sobie jakiś urok. Ciekawiła go. Intrygowała.

-Miło było cię poznać, Brand.

Jej głos był subtelny, wbijał się jak sztylet do głębi jego świadomości. Wyglądała i zachowywała się jak sukkub w ludzkiej postaci, który pomylił herbatę u Lucyfera z imprezą u dwóch losowych bogatych dzieciaków. Parsknął śmiechem, który zdusił kaszlem. Skierowała się do drzwi, a jego oczy podążyły za jej pośladkami. Może już straciła jego szacunek, może nie postrzegał jej za inteligentną, ale jednego nie mógł jej odmówić. Tyłek miała zajebisty.

-Brand.

Odwróciła się, ukazując twarz, z której większość makijażu została na poduszce. 

-Dziękuję.

Odsunęła się za drzwi i zniknęła za ścianą, gdzieś w korytarzu. Przygryzł w zamyśleniu palec wskazujący, słysząc dźwięk obcasów stukających o kafelki. Krople deszczu ucichły. Nie widziały już za szybą ramion, które chciałyby dotknąć.

Kolory winaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz