Pierwsze promienie wschodzącego słońca liznęły bruk, gdy stępa przemierzali miasto. Ulice były wciąż opustoszałe – oprócz strażników patrolujących okolice oraz kupców rozkładających swoje kramy i otwierających przydrożne sklepiki, nie widać było nikogo. Mimo to Ines, siedząca za odzianym w ciemną opończę elfem, była dumna jak paw. Wieść z poprzedniego wieczora, że Zarred odzyskał swojego wierzchowca strasznie ucieszyła dziewczynkę, a gdy ta po raz pierwszy ujrzała potężnego ogiera, tak długo prosiła mężczyznę o przejażdżkę, że ten ,dla świętego spokoju, zgodził się w końcu i po ciemku woził rudzielca po pustym rynku z dobrą godzinę. Teraz zaś jedną ręką trzymała się Zarreda, a drugą zawadiacko wspierała o bok. Elf, lekko rozbawiony, nie komentował.
Do południowej bramy dotarli niedługo potem. Arto Deleriee czekał już jakiś czas, bo pozwolił sobie nawet przysiąść na pobliskim murku. Wstał, otrzepując podróżne spodnie, gdy dostrzegł nadjeżdżających.
– Witaj – odezwał się, kiedy Zarred zsiadł z konia. – A cóż to za mała, urocza istotka? Nie pamiętam, żebyś nas sobie przedstawiał.
– Dobrze pamiętasz – odparł, uścisnąwszy profesorowi rękę. – Jest ze mną.
Arto uniósł brwi z niekrytym zaskoczeniem. Zarred nie wyglądał bowiem na takiego, co wędrowałby w towarzystwie dziecka, tym bardziej, że zmierzał do Flotsam w celu ratowania swego znajomka. Zabieranie ze sobą malca na tak niebezpieczną wyprawę wydawało się zwyczajnie głupie i bardzo nieodpowiedzialne.
– To twoja córka? – spytał.
– Bynajmniej – odrzekł elf, grzebiąc w jukach. – To sierota, zgarnąłem ją z traktu.
– Naprawdę? – Nie mógł uwierzyć Deleriee.
– Tak! A potem się zgubiłam, ale Pan El...
– Jest wygadana i niewychowana – przerwał dziewczynce z naciskiem. – Proszę być dla niej wyrozumiałym.
– Naturalnie, proszę się nie martwić, lubię dzieci, a w szczególności te gadatliwe. No, mała, jak się nazywasz?
– Ines – odparła butnie dziewczynka, dmuchnięciem pozbywając się miedzianego loczka, jaki nieposłusznie opadł jej na czoło.
Profesor pokiwał przesadnie głową z uznaniem.
– Bardzo ładne imię...
– No, dosyć, dosyć – przerwał bezceremonialnie elf, wspinając się na siodło. – Pogadacie, gdy już będziemy w drodze, a teraz ruszajmy, jeśli można.
Arto przytaknął niefrasobliwie, po czym odwiązał swego wierzchowca – miodową klacz o białych pęcinach, i ruszyli przez bramę, nie niepokojeni przejeżdżając obok posterunku. Zarred zastanawiał się czy tym razem zostaną zatrzymani do kontroli, jednak nic takiego nie miało miejsca. Zdziwiło go tylko, że mijani strażnicy uniesieniem dłoni pozdrawiali rozpromienionego profesora, zupełnie, jakby mieli ze sobą wcześniej do czynienia.
– Znacie się?
– Słucham?
– Pytałem – powtórzył cierpliwie elf – skąd ta zażyłość.
– Można powiedzieć, że gościłem już Ban Glean niejednokrotnie i straż dobrze mnie pamięta – odparł zagadkowo. Zarred starał się dopytać, co ten miał na myśli, jednak uczony sprytnie udzielał niejasnych odpowiedzi i bez ceregieli zmieniał temat. Kruk postanowił nie wracać więcej do tego tematu.
Dzień był idealny na podróż. Słońce, owszem, świeciło, jednak nie był to upał, jak dnia poprzedniego. Wiał przyjemny, orzeźwiający wietrzyk, a przed nimi majaczył niewielki lasek, obcujący drogę w cieniu, z dala od słonecznych promieni. Za niewielkim zagajnikiem czekała ich może niecała godzinka jazdy, a dalej, jak okiem sięgnąć, rozciągały się wody Pontaru – jednej z najdłuższych rzek na północy. Istniało nawet stare przysłowie mówiące, że "kto kontroluje Dolinę Pontaru, kontroluje Północ". Było w tym odrobinę racji.

CZYTASZ
Kruk (uniwersum wiedźmińskie)
AdventureZarred, bojownik jednego z komand Scoia'tael, cudem unika śmierci. Jego oddział obozujący nieopodal, zostaje wyrżnięty w pień, co oznaczać może tylko jedno - wśród swoich jest zdrajca. Jako jedyny ocalały musi ostrzec Coineacha Da Reo, który przewod...