Siedział skryty w krzakach belladonny i białego mirtu, obserwując w bezruchu oddalających się koniokradów. Napadłszy na jadący drogą wóz, wyrżnęli niczemu winnych ludzi dla czystej zabawy niespełna pół godziny temu, zmuszając Zarreda tym samym do krótkiego, nieplanowanego postoju.
Naturalnie, nie zareagował w żaden sposób, siedząc z założonymi rękoma i przysłuchując się niechętnie krzykom dobiegającym ze środka traktu. Nie było ani jednego powodu, dla którego miałby pomagać nieszczęśnikom. Po pierwsze, zdradziłby swoją pozycję, w której był bezpieczny. Po drugie, naraziłby się na niebezpieczeństwo – co prawda wątpił, aby zbóje byli w stanie go zabić, jednak przewaga liczebna robiła swoje i istniała możliwość, że nie wyszedłby z tego bez szwanku, a każda rana mogła opóźnić i utrudnić całą wyprawę. Miał już jedną i więcej do szczęścia nie potrzebował, a misja była priorytetem. Poza tym na wozie byli ludzie – Dh'oine, do których zwalczania szkolony był przez ponad połowę swojego życia. To byłoby... wbrew naturze.
Gdy zniknęli za drzewami, zostawiając za sobą jedynie kłęby kurzu, odczekał jeszcze czas jakiś, by upewnić się, że bandyci odjechali dostatecznie daleko, by móc bezpiecznie wyjść z ukrycia. Gdyby jakimś cudem go zobaczyli, z pewnością nie zostawiliby świadka przestępstwa i zwyczajnie rzuciliby się na elfa. Poza tym był "plugawym długouchem", walka byłaby nieunikniona.
Wstał sprężyście, otrzepując się z listowia, by następnie wkroczyć na gościniec. Nie uszedł jednak daleko, kątem oka dostrzegając ruch pod przewróconym wozem. Wyciągnął nóż, który ukradł z kaedweńskiego obozu, po czym wolno zbliżył się do malutkiej postaci, usiłującej wydostać się spod drewnianego podwozia.
Zmarszczył brwi, dostrzegając umorusane we krwi i kurzu, zalane łzami ludzkie dziecko. Szamotało się w nieudolnych próbach wyszarpnięcia rękawa spod ciężkich belek, ciągając przy tym głośno zasmarkanym nosem.
Zamarło, dostrzegając nad sobą wysokiego elfa z wiewiórczym ogonem przypiętym do pasa. Nie trudno było zgadnąć, że musiał być to Scoia'tael, o jakich po wsiach krążyły przerażające legendy.
I trwali tak nieruchomo, paląc się wzajemnie wzrokiem, a czas płynął niewzruszenie, zupełnie nie zwracając na nich uwagi. Kiedy brudne stworzonko mrugnęło, Zarred ocknął się z osłupienia. Schował nóż, a następnie odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa, chcąc jak najszybciej zapomnieć wielkie, lśniące od łez ślepia.
Zniknął zaraz po drugiej stronie lasu, zostawiając dziecko zupełnie same.
Szedł uparcie przed siebie, przedzierając się przez gęste chaszcze. Sam nie wiedział do końca dlaczego oszczędził ludzkie szczenię, w końcu za kilkanaście lat wyrosnąć miał z tego odrażający człowiek, który, być może, pewnego dnia wbiłby mu widły w plecy... Jednak błękitne oczęta oczarowały go, miał wrażenie, że widział w nich esencję dobroci i czystości, zmieszaną z bólem, strachem i rozpaczą. Po prostu... po prostu nie był wstanie zgasić tego maleńkiego płomyczka.
Niebo rozjaśniało się powoli, przeganiając skutecznie mrok ostatniej nocy wraz z jej koszmarami. Zięby i lelki rozśpiewały się wdzięcznie, witając nowy dzień triumfujący nad mrokiem – las budził się do życia.
Nie wiedzieć czemu humor mężczyzny uległ znacznej poprawie i zyskał nawet odrobinę nadziei. Może jednak misja, jaką miał do wykonania, nie była niemożliwa do zrealizowania? Zawsze istniał ten malutki cień szansy na powodzenie, a dopóki takowy siedział w jego głowie, Zarred nie zamierzał się poddawać. Był jedynym, który wiedział co wydarzyło się w obozie Scoia'tael, że w komandzie był wyciek i ktoś zdradził, że Coinneachowi i jego żołnierzom groziła śmierć... Myśl, że losy tylu Scoia'tael zależały tylko od niego, przerażała go nieco.
Zatrzymał się, zaciskając dłonie w pięści. Przymknął na chwilę powieki, wziął głęboki oddech, po czym wypuścił powietrze ze świstem.
– Esseath, Dhoin'e (Wiem o twojej obecności, człowieku) – powiedział głośno i wyraźnie, nie odwracając się. Słyszał je – odkąd tylko zniknął w gęstwinie, to małe stworzenie podążało za nim z nieznanych mu przyczyn. Jak widać smark myślał, że zdoła ukryć przed elfem swą obecność. Niedoczekanie! Niezdarne tupanie niewielkich stóp i szelest krzaków, jakie zaczepiały o kudły szczenięcia, słyszał głośno i wyraźnie. Sam do końca nie wiedział, dlaczego tyle zwlekał. – N'te va. Ki'rin!(Stój. Lepiej uważaj!)
Z zarośli wyszedł powoli mały człowieczek, ściskając w spotniałych palcach skrawki rozdartej, burej tuniki. Dziecko nie mogło mieć więcej niż dziesięć lat, choć podejrzewał, że może być młodsze. Dopiero teraz przy świetle wschodzącego słońca zauważył, że była to dziewczynka. Umorusaną twarzyczkę o małym nosku i wąziutkich usteczkach okalały miedziane, zmierzwione włosy, sięgające ramion, w których tkwiły listki i zeschłe igliwie. Z prawego, rozdartego okropnie kolana, stróżkami spływała krew.
– N'te va! Vort! (Stój! Precz!) – warknął ostrzegawczo. – Veloë! (Natychmiast!)
Dziewczynka stała nieruchomo, przygryzając z frustracji dolną wargę. Nie znała mowy elfów, matulka mówiła kiedyś, że od Starszej Mowy może język sparszywieć, więc nigdy nawet nie próbowała uczyć się jakiegokolwiek innego niż Wspólny. Bała się. Strasznie się bała, jednak nie miała innego wyjścia, musiała podążać za Scoia'tael. Nie znała drogi do domu, dziadzio i matulka nie żyli, została sama wśród krwi i trupów, skazana na śmierć z głodu bądź wycieńczenia. Ale Wiewiórka nie zabiła jej choć wiedziała, że jest sama i bezbronna, darowała życie, zostawiła w spokoju... To była dobra Wiewiórka.
Po policzkach dziewczynki spłynęły łzy, rozmazały brud na drobnej twarzyczce, tworząc przy tym podłużne smugi. Zarred patrzył na nią w milczeniu, nie wiedząc co począć. Już na trakcie powinien ją zabić, poderżnąć gardło jednym precyzyjnym cięciem, szczędząc smarkowi bólu i pozbywając się go jednocześnie. W pewien sposób zrobiłby mu nawet przysługę – krewni dzieciaka leżeli martwi przy wozie, w kolano mogła wdać się gangrena, a zostawione na pastwę losu i tak zostałoby zeżarte przez dzikie zwierzęta lub padłoby po prostu z głodu i pragnienia. Taka opcja wydawała się najlepszym rozwiązaniem, jednak... jednak coś hamowało Zarreda, nie pozwalało mu zrobić w stronę dziecka choćby kroku.
– Panie elfie – zaszlochała, ocierając łzy wierzchem dłoni. – Niech... Niech mi pan pomoże, p-proszę...
Zarred zacisnął zęby wściekły nie na żarty. Przełknął ślinę, podejmując wreszcie decyzję. Szybkim ruchem chwycił za nóż i ruszył w stronę przerażonego dziecka.

CZYTASZ
Kruk (uniwersum wiedźmińskie)
AventuraZarred, bojownik jednego z komand Scoia'tael, cudem unika śmierci. Jego oddział obozujący nieopodal, zostaje wyrżnięty w pień, co oznaczać może tylko jedno - wśród swoich jest zdrajca. Jako jedyny ocalały musi ostrzec Coineacha Da Reo, który przewod...