Rozdział 7

137 25 16
                                    

Szedł przed siebie nachmurzony i zły. Bijąc się z własnymi myślami, sam już nie wiedział czy postąpił słusznie. Choć próbował zdusić wyrzuty sumienia, zdawało mu się, że popełnił cholerny błąd, że opcja, którą wybrał prędzej czy później doprowadzi go do zguby. Nie mogło być inaczej. Z całą pewnością nie tego oczekiwałby jego dowódca... dowódca, którego szczątki już dawno ogryzły dzikie zwierzęta, mrówki i inne robactwo.

Wytarł krew plamiącą mu ręce o wnętrze szarego płaszcza. Jeszcze się cały ubabrał w jusze, cudnie, po prostu nie mogło być lepiej.

Obejrzał się zaraz przez ramię, ostatkiem sił dławiąc paskudne przekleństwo.

– Veloë! – syknął z irytacją, nie mogąc znieść ślimaczego tempa narzuconego przez dzieciaka. – Jak będziesz się tak wlokła, zostawię cię na pastwę wilków, An'Skrekk.

– Ale kolano mnie boli! – pisnęła dziewczynka, przedzierając się niezdarnie przez chaszcze sięgające jej ramienia. Zerknął przelotnie na prowizoryczny opatrunek z siężygronu – ziela, które potrafiło zneutralizować każdą toksynę, jad, a nawet oczyścić krew z kilkudniowego zakażenia. Sam ostatniej nocy, korzystając z przymusowego postoju, opatrzył własną ranę, dochodząc do wniosku, że nie wygląda ona tak źle, jak początkowo zakładał. Ramię goiło się powoli, ale bez żadnych komplikacji, a magiczne działanie ziela gwarantowało, że nie musiał obawiać się nagłych powikłań.

– Nie chcę słyszeć żadnego marudzenia – uciął stanowczo, powstrzymując się z trudem przed siarczystym splunięciem. Że też przyszło mu niańczyć ludzkie dziecko! Kto by pomyślał? Toć to absurd! A najgorsza była myśl, że to on sam wpakował się w to bagno. Co strzeliło mu w ogóle do głowy?! Ledwie wyrwał się z obozu kaedweńczyków, a już zwalił sobie na kark kolejny bagaż problemów.

– Panie elfie – jęknęła dziewczynka, dobiegając wreszcie do Zarreda, który nie zwracając na rudzielca uwagi, powrócił do swojego pierwotnego tempa, robiąc długie, szybkie kroki. – Jestem zmęczona.

– Thaesse! - uciszył ją, choć zdawał sobie doskonale sprawę, że ta za grosz nie rozumie Starszej Mowy. – Jeśli się nie zamkniesz, pożałujesz tego, An'Skrekk.

– Co znaczy an... ska-skarek? – spytała, usiłując dotrzymać elfowi kroku. Zarred zerknął na rudowłosą, jaka zadarłszy główkę, patrzyła na niego tymi swoimi niebieskimi oczyma z zaciekawieniem i niepojętym podziwem.

– An'Skrekk – powtórzył wolno i wyraźnie, intonując odpowiednie głoski. – Mały szczurek, będę cię tak nazywał.

– Nie chcę być szczurkiem! Nazywam się Ines! – pisnęła, marszcząc piegowaty nosek. – I nie jestem mała!

– Tak? To ile masz lat? – spytał, zupełnie ignorując oburzenie dziewczynki. Dziecko było dość irytujące i pyskate, lecz coś głęboko w środku podpowiadało Zarredowi, że wcale mu to nie przeszkadza.

– Dziewięć – powiedziała z dumą, biorąc się pod boki. Nie widząc jednak żadnej reakcji na pociągłej, nieludzko urodziwej twarzy, postanowiła spróbować czegoś innego. – Jak jest "dziewięć" w twoim języku?

– Naev'de.

Osłonił oczy ręką, gdy oślepiające promienie przebiły się przez korony coraz rzadszych drzew. Słońce było już wysoko na niebie, kiedy dotarli do skraju lasu. Przed nimi, gdzie okiem nie sięgnąć, rozciągały się hektary pól, lśniących złotymi główkami pszenicy. W oddali natomiast dostrzegł łysy pas polnej drogi, prowadzącej do Ban Glean – niewielkiego miasteczka, w którym, według jego informacji, stacjonował ponoć trzon Burej Chorągwi. Zarred za żadne skarby świata nie miał zamiaru zapuszczać się na tamte tereny, jednak niedaleko za jego murami znajdowała się rzeka Pontar, która, niestety, pozostawała jego jedyną drogą do Iorwetha. Obchodząc Ban Glean szerokim łukiem musiałby nadłożyć trzy dni drogi, a w towarzystwie dzieciaka liczył co najmniej pięć, może więcej.

Zmarszczył brwi, usiłując skupić się i odnaleźć najszybsze, jak i najbezpieczniejsze rozwiązanie. Pod czaszką jednak wciąż dręczyło go pytanie czy takie wyjście w ogóle istniało.

– Co tam jest? – spytała, wskazując palcem na Ban Glean majaczące w oddali.

– Miasto – odparł półgębkiem, nie przestając kalkulować.

– Miasto? Ta plamka na wzgórzu? – zdziwiła się, przykładając łapki do czoła i usiłując wypatrzeć cokolwiek na jaśniejącym horyzoncie. – Jakieś takie małe strasznie... Pójdziemy do niego?

– Foilé esseath? – mruknął do dziecka, unosząc pytająco brwi. – Jestem Scoia'tael, jeśli tylko mnie zoczą z wież patrolnych, przedziurawią mnie niczym sito, nim dotrę do pierwszej bramy.

– Ale ja zawsze chciałam pojechać do takiego dużeeego miasta... I jestem głodna – powiedziała z miną zbitego szczenięcia i łzami lśniącymi w błękitnych oczętach. Chwyciła Zarreda za połacie szarego płaszcza, wczepiając w materiał drobne palce. Że też ta mała szkarada potrafiła z taką łatwością manipulować innymi... – Bardzo, ale tak bardzo głodna... Nie możesz założyć jakieś czapki na głowę? Tak żeby ci te śmieszne uszy zasłoniła?

– Jesteś uciążliwy, An'Skrekk, i do tego bezczelny... – odparł nieśpiesznie, wyszarpując opończę z drobnej rączki. – A moje uszy wcale nie są śmieszne. Są normalne. I skąd ja ci niby czapkę wezmę na tym zadu...? – Urwał nagle, kiedy niespodziewanie go olśniło. Spojrzał na Ines oczyma o kształcie migdałów, po czym raz jeszcze podążył wzrokiem ku Ban Glean. Mały rudzielec zasiał w jego głowie ziarenko, które właśnie wykiełkowało. Był to plan szalenie ryzykowny, ale nie niemożliwy do wykonania. Potrzebowali jedynie odrobiny gry aktorskiej, daru przekonywania i cholernie dużego zapasu szczęścia.

– Wiesz co, Szczurku? – powiedział w końcu, uśmiechając się leciutko. – Szykuj się do drogi. Ruszamy do miasta.

Kruk (uniwersum wiedźmińskie)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz