Rozdział 3

151 26 0
                                    

Słońce skryło się za koronami drzew, muskając leśny szlak ostatnimi promieniami. Powoli zapadał zmrok, a ku rozdrażnieniu elfa nic nie zapowiadało się na dłuższy popas. Od wioski dzieliły ich całe dwa dni drogi, a prócz krótkich przerw na napojenie koni i ulżenie pęcherzom, nie zarządzono ani jednego postoju. Choć przez cały ten czas niezłomnie usiłował zachować trzeźwość umysłu i podsłuchiwać rozmowy zbrojnych, by wyłapać jakiekolwiek przydatne informacje, jego starania nie przyniosły żadnych efektów. Nadal nie miał pojęcia dokąd go wieźli, a co za tym szło – nie był w stanie przewidzieć ile czasu zostało mu na zorganizowanie ucieczki. Wiedział jedynie, że każda godzina, każda minuta, a nawet sekunda zbliżała go nieubłaganie do śmierci. Oczywistym było, że nie zamierzał dać się zabić na podobieństwo owcy wiezionej na rzeź. Wolał zginąć podczas próby ucieczki – w ten sposób odszedłby ze świadomością, że próbował, że do ostatniego tchu walczył jak przystało na Scoia'tael.

Jęknął dość już mając robienia za worek kartofli. Wszystko bolało go jak cholera, nie czuł już szyi, karku, rąk ani nóg, nie wspominając nawet o pulsującym nieznośnie ramieniu. Miał wrażenie, że jeszcze chwila a rozpadnie się na kawałki, co w tym momencie wydawało mu się wręcz wybawieniem od kurewsko rwących mięśni.

Zatęsknił za Diabłem, swoim kochanym wierzchowcem, który przepadł gdzieś bez śladu od czasu leśnej zasadzki. Nie widział go w sznurze końskich łbów, więc pozostawały tylko dwie możliwości – albo go zarżnęli, albo uciekł w knieję. Osobiście liczył na tą drugą opcję. Wbrew pozorom jego szlachetny wygląd i rączość nie były jedynymi zaletami, Zarred podróżował z nim od lat i doskonale wiedział jak wierną i cwaną bestią było zwierzę w rzeczywistości. Gdyby faktycznie plan ucieczki się powiódł, nie wykluczone, że stworzenie za jakiś czas odnalazłoby swego pana. Oj, zasypałbym cię workiem marchwi i dorodnych jabłek, D'yaebl, pomyślał.

Nadstawił uszu, gdy całkiem przypadkiem wyłapał z rozmowy jadących przed nim żołdaków słowo "odpoczynek". Początkowo wyszedł z założenia, że dostał pomieszania zmysłów i zwyczajnie słyszy to, co chciałby usłyszeć, lecz najwyraźniej nie było z nim tak źle jak do tej pory sądził, bo wkrótce dowódca oddziału faktycznie zarządził nieoczekiwany postój.

Zboczyli z gościńca, wjeżdżając pomiędzy gęsto rosnące drzewa. Ku zaskoczeniu elfa zatrzymali się dopiero w odległości niespełna trzystu kroków od traktu. Zarreda szczerze zdziwił fakt, że kaedweńczycy wolą wkroczyć głębiej w lasy niż zostać dostrzeżonymi przez ewentualnych podróżnych, których nie zwykli spotykać nawet za dnia. Postanowił jednak nie wnikać w szczegóły, gdyż dla niego oznaczało to tylko lepsze warunki do zaplanowania ucieczki. Żaden koń, prócz szkolonych wierzchowców Scoia'tael, którymi ci nie dysponowali, nie był w stanie choćby kłusować przy takim zagęszczeniu sosen i świerków, a sami żołnierze nie dogoniliby go nawet, gdyby pozbyli się ciężkich zbroi, krępujących ruchy.

Tak jak oczekiwał, przywiązali go do drzewa na skraju obozowiska, nieopodal pochrapujących ze zmęczenia koni, sami zaś rozłożyli się na niewielkiej polance, rozpalając po środku ognisko. Wszyscy łącznie z Zarredem byli wykończeni, więc po krótkiej krzątaninie i dość skromnym posiłku – kawałku suchej kiełbasy i pajdzie chleba na głowę, wszyscy położyli się spać... wszyscy prócz Zarreda i wąsatego dowódcy, pełniącego pierwszą wartę. Wizmir z Ban Ard klapnął ciężko przy ognisku, naprzeciwko jeńca, dzięki czemu bez problemu mógł obserwować obóz, konie i, przede wszystkim, samego Scoia'tael. Zdjął nieśpiesznie rękawice, aby ogrzać dłonie w cieple płomieni. Noce wciąż były chłodne.

Zarred wiedział, że dopóki ten człowiek pełnił wartę, mógł dwoić się i troić, ale uciec nie udałoby mu się nawet na pół stajania. Oparł się więc wygodniej o sosnowy pień, po czym przymknął powieki. Taki manewr dawał dwie korzyści; wprowadzał wroga w błąd, gdyż ten po pewnym czasie wychodził z założenia, iż jeniec śpi, a także pozwalał skupić się na dokładnym obmyślaniu planu, nie rozpraszając przy tym elfa otoczeniem. Przeciw sobie miał siedmiu zbrojnych, dowódcę, który znał się na rzeczy i denerwującego maga, któremu z chęcią urwałby jajca i wsadził do gardła... Łącznie dziewięciu ludzi. Każdy z nich miał wierzchowca, do tego dochodził jeden luzak. W tej gęstwinie na niewiele im się zdadzą, pomyślał, przygryzając wewnętrzną stronę wargi. Choć lepiej by było gdyby jednak wszystkie rozpierzchły się po okolicy...

Kruk (uniwersum wiedźmińskie)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz