Rozdział 10

145 26 20
                                    

– No, no – westchnął Arto z podziwem, krzyżując ręce na piersi. – Dwa do jednego dla ciebie, Zarred, jestem pod wrażeniem. Dawno nikt mnie tak nie ograł.

– Nie wiedziałem, że uczeni uprawiają hazard – odparł kapturnik, uśmiechając się ledwo zauważalnie pod połaciami ciemnego płaszcza.

– Jaki tam hazard zaraz. – Profesor machnął lekceważąco ręką, poprawiając okulary. – To gra dla zachowania trzeźwości umysłu i czystej rozrywki. No, ale jedna wygrana należy do mnie, mam więc prawo do zadania ci jednego pytania, na które masz odpowiedzieć szczerze.

– Słucham więc.

– Dokąd zmierzasz? – spytał Arto, pochylając się nad stołem, aby rozmówca mógł odpowiedzieć cicho i dyskretnie. Mógł zapytać o wszystko, zgadywał jednak, że na te bardziej prywatne pytania towarzysz mu zwyczajnie nie odpowie.

– Muszę przepłynąć Pontarem do Flotsam, mam tam ważną sprawę do załatwienia, mój towarzysz jest w poważnych tarapatach. Muszę go ostrzec przed niebezpieczeństwem... – Zamilkł na krótką chwilę, opuszkami palców wodząc po krawędzi opróżnionego kufla. – Niestety nie wymyśliłem jeszcze, jak dostać się na statek. Jestem tu pierwszy raz, muszę się rozejrzeć i, znając życie, zapłacić dość sporo temu, kto weźmie mnie na pokład. A czas nagli.

Profesor nie odzywał się. Patrzył tylko tak jakoś dziwnie na Zarreda, a na jego wąskich, otoczonych siwym zarostem wargach powoli pojawiał się pełen zadowolenia uśmiech.

– Posłuchaj – Zaczął, gdy elf udzielił zaskakująco wyczerpującej odpowiedzi. – Wygrałeś uczciwie dwie rundy, winszuję. Do tego uraczyłeś mnie, jak mi się zdaje, szczerym zwierzeniem. W takim razie i ja cię wynagrodzę. Jak zresztą wiesz, również jestem tutaj tylko przejazdem. Jutro wraz z pierwszymi promieniami słońca planuję udać się poza granice Ban Glean, ku niewielkiemu portowi handlowemu, w którym czeka na mnie statek. Zmierzam bowiem do Ellander, z którego w późniejszym czasie udaję się do Wyzimy. Proponuję ci układ.

Zarred drgnął. Uniósł głowę, zerkając na rozmówcę spod kaptura zielonymi ślepiami.

– Mów.

– Doprowadź mnie bezpiecznie do portu i, dopóki nie opuścisz pokładu we Flotsam, czuwaj nad moim bezpieczeństwem. Nie wykluczone, że po drodze będziemy mogli napotkać różnego rodzaju... komplikacje. Wolałbym móc odbyć choć fragment mej podróży ze spokojnym snem, mając świadomość, że nikt nie poderżnie mi gardła dla kilku miedziaków.

– Umowa stoi. – Elf nie zastanawiał się, to była jego szansa, która więcej mogła się nie powtórzyć. Wykupienie Diabła wyczyściło mu kieszenie, nie miał więc wyjścia. Gdyby nie wykorzystał tak wyśmienitej okazji, byłby największym głupcem. Nie obchodziło go, że ułożył się z człowiekiem. Profesor Oxenfurckiej akademii był znośny i wydawał się z pozoru niegroźny. Mimo wszystko poprzysiągł sobie w duchu nie tracić czujności. Będzie go miał na oku.

– Świetnie! – Arto klasnął w dłonie, widocznie uradowany. – W takim razie widzimy się jutro o świcie, przy południowej bramie.

– Do zobaczenia – odrzekł elf, wstając od stołu. Nie wzbudzając niczyich podejrzeń, w ciszy opuścił karczmę "Pod Kiecą Maryśki", nie oglądając się na profesora, który wzrokiem odprowadził go do drzwi.

Powoli nadchodził brzask. Ulice były opustoszałe, jakby miasto umarło, a jedynym, co Zarred słyszał, były śmiechy dobiegające z oberży za jego plecami, kroki pojedynczych przechodniów, wzbudzających jego jakże intensywną nieufność, i echa rozmowy strażników, patrolujących okolice z pochodniami w dłoniach.

Odwiązał D'yaebla, po czym jednym susem wskoczył na nowiuśkie siodło. Zacmokał cicho, a ogier ruszył posłusznie stępa, we wskazanym przez pana kierunku.

Jechał przed siebie bez celu, rozglądając się po okolicy. Choć wszystko układało się po jego myśli, coś nie dawało mu spokoju. Czuł w żołądku to okropne uczucie, zwiastujące kłopoty.

Nie czekał długo. Krzyk dobiegał z bocznej alejki, jednej z ciemniejszych uliczek, którą ze wszystkich sił starał się wyminąć. Nim zdążył w ogóle zastanowić się nad tym co robi, wbił ostrogi w boki wierzchowca, który jak na komendę skoczył w stronę, z której dobiegał dziecięcy wrzask.

Kiedy wpadł w ślepy zaułek, nie zatrzymał się. Zeskoczył z konia w dzikim pędzie, lądując miękko na klepisku. Wskoczył zwinnie na beczkę, podciągnął się na rynnie i wlazł na dach. Na całe szczęście układ dachówek nie był stromy, dzięki czemu mógł z łatwością złapać równowagę i nie skończyć jako paralityk z pękniętym kręgosłupem. Ruszył dalej, nasłuchując męskich głosów lub powarkiwań dzikich psów, lecz, ku jego zaskoczeniu, miast bandy łotrów, żebraków czy innych oprychów, na miejscu awantury dostrzegł... dzieci. Otaczały półkolem wciśniętą w kąt istotkę, która na wszystkie sposoby usiłowała osłonić się przed kopniakami i kuksańcami.

– Nie chcemy cię tu, przybłędo! – krzyknął któryś ze starszych chłopców, uderzając dziecko w twarz. To pisnęło żałośnie, upadłszy na kolana.

– Wynoś się stąd, rudzielcu! – Dodała jasnowłosa sierota, łapiąc dziewczynkę za włosy. – Ha! Jakie okropne kudły! Jak czarownica! Chodźcie, wyrwiemy je!

– Tak! Wyrwijmy! – zawtórował ktoś z grupki, a reszta dzieciaków dołączyła do niego.

– Przestańcie! Nie bijcie! – zawyła przez łzy, nieudolnie usiłując wyszarpnąć się oprawcom. – Proszę!

Zarred ocknął się z osłupienia, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Z miejsca poznał ofiarę szyderstw bezdomnych dzieciaków, wiedział, że to Ines. Sam skazał ją na ten los. Sądził, że będzie taka jak oni, że przyjmą ją jak swoją, że wspólna niedola zbliży ich do siebie niczym stadko zdziczałych, wygłodniałych psów. Lecz jak widać ludzkie szczenięta były równie obleśne, co reszta tej plugawej rasy. Jak zwykle, przeliczył się w stosunku do dhoine.

– Hej! Wy tam! – krzyknął z góry, głosem przypominającym powarkiwanie wściekłego wilka. Dzieci uniosły głowy w momencie, gdy wiatr załopotał ciemną opończą, niczym skrzydłami potężnego kruka. – Zjeżdżać stąd, bo spiorę was gnoje!

– To wampir! – krzyknął któryś, bez zastanowienia biorąc nogi za pas, a reszta z wiskiem poszła w jego ślady. Jeszcze przez kilka uderzeń serca widział gromadę cieni, pędzącą ciemnymi uliczkami. Nie czekając zeskoczył na pobliski balkon, by następnie prześlizgnąć się pod balustradą i zeskoczyć z cichym stęknięciem na bruk, usłany śmierdzącymi resztkami jedzenia.

– Nie bój się – powiedział, podchodząc wolno do klęczącej istoty. Drżała calutka ze strachu, zapłakana i zasmarkana. Położył dziewczynce dłoń na wątłym ramieniu, a gdy ta uniosła na niego posiniaczoną, napuchniętą twarzyczkę zalaną łzami, odgarnął ostrożnie miedziany lok za ucho, jaki nieposłusznie opadł jej na czoło.

– Pan elf! – pisnęła, a w niebieskich oczach elf dostrzegł szczerą radość. – Wróciłeś po mnie!

– Wróciłem...

– Bałam się! Tak strasznie się bałam! Szukałam cię! I wołałam! Ale nigdzie cię nie było, wiesz? Nigdzie... Panie elfie? – szepnęła, łapiąc go za rękaw płaszcza i zaglądając pod głęboki kaptur. – Nie zostawi mnie pan już więcej, prawda?

Milczał, nie wiedząc co powiedzieć. W końcu świadomie ją porzucił, chcąc pozbyć się problemu raz na zawsze. Liczył, że ta jakoś sobie poradzi, a on będzie mógł samotnie kontynuować swoją wędrówkę. Nie chciał narażać ani dziewczyny, ani powodzenia misji, ale teraz... Teraz nie popełni już tego błędu, nie w przypadku tego dziecka.

– Nie zostawię – odparł w końcu, a gdy Ines przylgnęła do niego w ciasnym uścisku, lekko speszony pogłaskał ją po głowie. – Nie zostawię...

Kruk (uniwersum wiedźmińskie)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz