Rozdział 8

127 24 7
                                    

Zbliżało się południe. Słońce grzało jak cholera, wyciskając z wędrowców siódme poty. Dookoła rozciągały się cieszące oko, złociste pola pełne pszenicy i jęczmienia, świerszcze zaś na dobre rozpoczęły swój koncert, przygrywając wesoło milkliwym włóczęgom.

Ten pierwszy - wysoki i okryty szarą opończą, twarz skrytą miał pod głębokim kapturem. Kulał lekko i wspierał się o drewniany kostur, jakim rył pisakowy trakt, drugi natomiast sięgał garbatemu zaledwie do łokcia. Była to rudowłosa dziewczynka o niebieskich, figlarnych oczach i piegowatym nosku. Szła u boku dziadygi, trzymając go za rękę, jakby bała się, że ten zaraz jej ucieknie.

Otarła skroplony na czole pot wierzchem dłoni, gdy weszli w cień wznoszącej się na kilkadziesiąt stóp strażnicy. Pierwszy posterunek przeszli nie niepokojeni, choć widzieli doskonale zbrojnych dzierżących kusze w rękach. Przy drugim obrzucono ich jedynie nieprzyjemnymi spojrzeniami, a dopiero przy trzecim - ostatnim posterunku, graniczącym z bramą miejską, zostali zatrzymani przez tęgiego mężczyznę o ostrym spojrzeniu.

- Jakieś dokumenty? - spytał strażnik obojętnie, poprawiając nadgryziony rdzą kapalin. Wodził wzrokiem od dziecka do starca, od starca do dziecka, krzyżując wzgardliwie ręce na piersi.

- Nie - odparła dziewczynka, przylgnąwszy do towarzysza. - Nie wiedziałam, że trzeba, proszę pana.

- Nie wiedziałaś - powtórzył wolno strażnik. - Skąd jesteście i czego tu chcecie?

- Jesteśmy ze wsi dwa dni drogi stąd - odparła butnie, dmuchnięciem pozbywając się miedzianego loczka z czoła. - Dziaduś zachorował, a nikt we wsi nie potrafił mu pomóc. Tylko dziadunio mi został, dlatego chcę go wyleczyć. Bardzo jest mu ciężko, wie pan? Robi siku do łóżka, nie może utrzymać łyżki, a gdy idzie do wychodka...

- Starczy, starczy - westchnął, woląc nie poznawać szczegółów historii z wychodkiem. - Nie jest to aby żadna zaraza?

- Nie, nie. - Dziewczynka przecząco pokręciła główką. - Dziaduś choruje od zeszłej zimy, ale nikt w wiosce nie zachorował, jak dziaduś...

- Dobra, dość tego. - Strażnik podrapał się po pośladku i gestem dał znać pilnującym bramy, aby zrobili przejście. - Idźcie i nie zawracajcie mi głowy. Tylko żeby dziad nie sikał po ulicy, bo skujem go za zakłócenie porządku.

- Niech się pan nie martwi - odparła, uśmiechając się szeroko. - Będę dziadusia pilnować!

Ruszyli wolno ku miastu, mijając, jak się zdawało, drzemiących strażników. Tak jak to bywało w fortowych miasteczkach, Ban Glean nie było duże. Kilkadziesiąt domów, karczma, burdel oraz niewielki rynek pośrodku miasta. Idąc tłocznymi ulicami minęli również zakład balwierza, płatnerza, a nawet kuźnię, z której dobiegał donośny łomot kowalskich młotów.

- Jak tu pięknie - pisnęła Ines, nie mogąc się zdecydować, w którą stronę patrzeć. Co chwilę handlarze przekrzykiwali się przez tłum, zachwalając swoje towary, mieszczanki nosiły barwne suknie, jakich nie spotykano na wsiach, zaś same kamienice cieszyły oko rzeźbionymi okiennicami i girlandami kwiatów, wyglądającymi zza szerokich parapetów.

- Miej oczy szeroko otwarte - mruknął cicho elf spod szarej opończy. Takie miejsca potrafiły łatwo omamić człowieka, sprawić że stawał się zbyt ufny i nieostrożny. A dopiero wtedy miasto pokazywało swe prawdziwe, mroczne oblicze.

- Chodźmy na rynek, dziadziu! Chodźmy, chodźmy!

- Wygarbuję ci skórę, wnuczusiu, gdy tylko nadarzy się okazja - syknął w odpowiedzi do ucha Ines, na co ta zachichotała tylko. Chwyciła go mocniej za rękę i nie czekając na przyzwolenie, pociągnęła elfa ku barwnym straganom.

- Ojej, jakie piękne wisiorki! - krzyknęła, gdy dotarli na miejsce, wskazując palcem jeden z barwnych namiotów.

- Masz, kup coś sobie. - Wręczył Ines dwie złote monety, po czym odczekał aż ta zniknie mu z oczu. To była jego szansa. Choć dziewczynka zdobyła jego sympatię, nie mógł wziąć na siebie tej odpowiedzialności, tego ryzyka. Droga była długa i niebezpieczna, nie chciał narażać dziecka na niebezpieczeństwo. Poza tym miał do wykonania misję, czas grał tu pierwszorzędną rolę. Zwłoka i oglądanie się za siebie na dziecko mogło kosztować go życie towarzyszy. Długo nad tym myślał, jednak nie miał innego wyjścia - wyższa konieczność. A tak przynajmniej sobie wmawiał.

Na targu panowała wrzawa. Oprócz klasycznych kłótni handlarzy, klientów nerwowo targujących się o byle złamanego grosza czy straganów pełnych pamiątek, ozdóbek i innych rupieci, szczególne zainteresowanie wzbudził handlarz koni, który zawitał tego dnia do Ban Glean. Zarred z zaciekawieniem przedarł się przez tłum, niby przypadkiem okładając mijanych mieszczan drewnianym kosturem. Na niewielkim podwyższeniu stał mężczyzna w średnim wieku. Nie wyróżniłby się dla Zarreda niczym szczególnym, gdyby wśród tabunu koni nie dostrzegł dwóch siwych klaczy, które widział zeszłej nocy w trakcie napadu na szewski wóz.

Nie wiedział co wierzchowce robiły u brodatego handlarza, ale albo nieświadomie odkupił je od bandytów, albo z nimi współpracował. Jakkolwiek jednak nie wyglądałaby prawda, nie zamierzał się mieszać. To nie była jego sprawa.

- Panie i panowie! - zakrzyknął nagle tęgi jegomość, zmieniając ton głosu na niemalże uroczysty. - A teraz koń nad konie! Postrach traktów i gościńców! Bestia, nie zwierzę! Podziwiajcie konia z samych piekieł!

Zarred z zainteresowaniem przyglądał się dwóm pachołkom, którzy ruszyli za jeden z namiotów. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał D'yaebla. Nie był w stanie wydusić z siebie choćby słowa, nie był nawet pewny czy jest bardziej zaskoczony, czy wkurwiony. Diabeł rzucał się wściekle, targając potężnym łbem w nieudolnych próbach pozbycia się dwóch pętli narzuconych na szyję. Pieklił się i miotał, tańczył gniewnie, miażdżąc wszystko co napotkały ciężkie, podkute kopyta. Biedaczysko, nie był nawet w stanie dostrzec swego pana przez ciemną szmatę jaką zasłonięto mu oczy.

- Sto dukatów za tego potwora, moi państwo! - zakrzyknął handlarz. - Nieposkromiony, dziki, iście demoniczny! Kto ośmieli się go do... - Urwał, gdy wypchany mieszek brzęknął głośno, lądując pod jego stopami.

- Sto - warknął osobnik w opończy, który ku uciesze tłumu ruszył w stronę rozszalałego zwierzęcia. - Puśćcie go!

Pachołkowie popatrzyli po sobie, wzruszyli ramionami, po czym puścili liny. Diabeł z przeciągłym rżeniem stanął dęba, a następnie zamachał przednimi kopytami, jak gdyby chciał ostrzec wszystkich dookoła, że zbliżanie się jest bardzo, ale to bardzo złym pomysłem. Podszedł wolno ku zwierzęciu, uważając by to nie zaczepiło go kopytem.

- Cáelm, D'yaebl - szepnął, nie chcąc, by ktokolwiek prócz wierzchowca go usłyszał. - N'ess a tearth.

Koń zamarł nagle, strzygąc uszami.

- Essea. Caedmil, me elaine evall.

Podszedł wolno ku ogierowi, kładąc smukłą dłoń na czarnych, delikatnych chrapach. Diabeł zaparskał, ale jakoś tak ciepło i przyjaźnie. Elf pogłaskał szyję i grzbiet przyjaciela, nie mogąc nacieszyć się tym pięknym widokiem i magią chwili.

- Niesłychane! - zakrzyknął handlarz, przyglądający się całej scenie. - Poskromił go! Istny czarodziej!

Zarred nie zwracając uwagi na wiwatujący tłum, zdjął szmatę z oczu ogiera, a następnie chwycił za podgardle z czarnej skóry. Ruszyli w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszedł. Nie chciał by Ines go dojrzała wśród mieszczan i cudzoziemców, to był kres ich wspólnej wędrówki. Doprowadził ją do ludzkiego miasta, ocalił przed śmiercią w leśnych puszczach. Tutaj sobie jakoś poradzi. Może ją kto przygarnie? Albo dołączy do jakieś grupy podobnych jej, bezdomnych dzieciaków? Przynajmniej miała szansę.

Mijając jeden z kramów, kupił Diabłowi nowe, nie drogie, ale solidne siodło. To wcześniejsze pewnie zostało skonfiskowane przez handlarza, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Większy zarobek.

Karczma, do której później dotarł nosiła nazwę "Pod Kiecą Maryśki". Początkowo wydawało mu się, iż był to najzwyklejszy w świecie zamtuz, jednak po zapitych mordach siedzących przy długich stołach, które dostrzegł zza okiennic, zmienił zdanie. Przywiązał D'yaebla do oskubanej belki, poklepał go po zadzie, po czym poprawiwszy głęboki kaptur, wszedł do środka.

Kruk (uniwersum wiedźmińskie)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz