Las szumiał, bujając się w ospałym, flegmatycznym tańcu. Promienie popołudniowego słońca przedzierały się przez korony, zdobiąc matecznik świetlistą mozaiką. Lelki i czyżyki rozświergotały się na dobre, w akompaniując rytmicznemu pukaniu dzięcioła. To był naprawdę piękny dzień. Nic nie mogło zakłócić tego spokoju i harmonii. Prawie nic.
– Kantujesz, kurwiarzu! – rozległ się krzyk,który echem poniósł się między drzewa. Ptaki z donośnym biciem skrzydeł pierzchnęły z pobliskich gałęzi, zmykając z okolicy rozbitego pośrodku kniei obozu.
– Ja kantuje? Ja?! – wrzasnął drugi z krasnoludów, walnąwszy pięścią w sosnowy pieniek. Karty rozsypały się dookoła.
– A ty, bucu zasrany!
– Jak zaraz wstanę, jak pierdolnę pałą to...!
– To co?!
– Caelm, evellienn! – szczeknął jasnowłosy elf, do niedawna przyglądający się rozgrywce. Zainteresowanie widowiskiem stracił, gdy poleciały pierwsze oskrażenia, a gracze kompletnie porzucili trwający pojedynek, skupiając się na coraz to obraźliwszych wyzwiskach. Za każdym razem to samo.
– Spokój? SPOKÓJ?! Jak ja mam być, kurwa, spokojny?! Od kanciarzy mnie wyzywa, cieć pieprzony!
– Caelm, thaess aep – westchnęła ze znudzeniem siedząca nieopodal elfka, głaszcząc wiewiórczy ogon przypięty do paska obcisłych spodni. – Deireadh.
– Tairill, sama widziałaś...
– Widziałam – odparła, przerywając krasnoludowi w połowie zdania. Odgarnęła kosmyk długich, czekoladowych włosów, po czym skrzywiła się nieładnie, krzyżując ręce na wydekoltowanej piersi. – Widziałam żeście więcej krzyku narobili, niż gry było w tym waszym gwincie.
Oba krasnoludy łypnęły na siebie niechętnie, po czym rzuciły karty, straciwszy chęć do dalszego kontynuowania zaciętej batalii.
– Tak właściwie, gdzie podział się Iorweth? – zagadnął ten o brodzie przeplatanej pasmami siwizny, siadając ciężko na kępie mchów. – Nie widziałem go od dwóch dzionków chyba.
– Pewnie się gdzieś szwenda i węszy. Albo pojechał, do którejś z kryjówek na drugim krańcu lasu.
– Powiedziałbym, że poszedł sobie poszukać uciechy w pochędóżce, ale Tairill jest przecie z nami! – parsknął drugi, drapiąc się po łysej głowie. Pozostałe krasnoludy wybuchnęły gromkim śmiechem. Jasnowłosy elf westchnął tylko, odwróciwszy głowę od bladej ze wściekłości twarzy Tairill. Wiedział co się zaraz stanie.
– Gar'ean – wysyczała wściekle, mrużąc piwne oczy o kształcie migdałów. – Iorweth jest naszym dowódcą, szanuję go i jeśli będzie trzeba oddam za niego życie. Nie jest jebaczem waszego pokroju, jest idealistą walczącym w słusznej sprawie. W sprawie nie tylko swojej czy mojej, ale waszej i wszystkich Starszych Ras od wieków poniżanych przez dh'oine, którzy zabrali nam wszystko co mieliśmy; nasze ziemie, domy i godność.
Brodata zgraja jaka jeszcze przed chwilą rechotała paskudnie, kpiąc z uniesienia kobiety, teraz zamilkła zupełnie, szczerze zmieszana słowami elfiej piękności. Ta skrzyżowała ręce na piersi, lustrując z wyższością wszystkich po kolei.
– Kpijcie dalej, karły, ale pamiętajcie komu zawdzięczacie swoje marne żywota. Bo gdyby nie Iorweth wasze ścierwa już dawno gniłyby w rynsztokach bądź dyndały na szafotach. – To powiedziawszy odwróciła się, po czym kołysząc biodrami, zniknęła w zaroślach.
Jeszcze długo po tym nikt nie odważył się odezwać choćby słowem.
* * *
W powietrzu unosił się smród ryb, gówna i wilgoci. Zarred nie spodziewał się żadnych rewelacji po okrytym złą sławą niewielkim mieście leżącym na temersko-kedweńsko-aedirnskiej granicy, jednak gdy tylko przybili do portu rychło okazało się, że Flotsam w pełni zasługiwało na zatrważająco niską renomę. Mieścina była zapuszczona i zaniedbana. Omszałe domy przypominały bardziej baraki, niż obiekty mieszkalne, zaś mianem "dróg" określano kupę chlupiącego pod nogami błota. Wszędzie wałęsały się bezpańskie psy, ujadające z głodu bądź naturalnej głupoty, a mieszkańcy zaś sprawiali wrażenie jak gdyby dopiero co wyzbyli się zarazy, pozostawiając na szarych twarzach jedynie niechęć i obojętność.
– Doprawdy, urocze miejsce – mruknął profesor, patrząc na elfa spode łba. – Myślę, że to kwestia czasu, aż nie będziesz mógł się od niego uwolnić. Dosłownie...
– Żegnaj, Arto. – Głos kapturnika wyprany był beznamiętny. – Mam nadzieję, że więcej się nie spotkamy.
– Nadzieja matką głupich – odparł uczony pod nosem, odprowadzając całą trójkę spojrzeniem zza krągłych okularów. Niedługo potem koga handlowa odbiła od brzegu, po czym z nurtem Pontaru zniknęła za drzewami.
– Stać, kto wyście? – Strażnik w przerdzewiałym pancerzu i zatartym nań herbie wstrzymał przejezdnych uniesieniem dłoni.
– Me miano Brusald Wern. To mój ochroniarz, Deb, nie jest zbyt bystry, tedy nie frasujcie go rozmową, bo gotów się zaraz zeźlić, a popędliwy z niego człek. Rozumiecie, jak to z takimi typami jest. No, ale najważniejsze, że swoją robotę wykonuje należycie. A to, z kolei, moja córka. – To powiedziawszy poczochrał pieszczotliwie rude kudły, na co dziewczynka uśmiechnęła się wymuszenie.
– Kocham cię, tatku – mruknęła.
– Macie jakie dokumenta? – spytał żołdak, pociągnąwszy bulwiastym nosem. Po samej gębie widać było, iż nie należał do najinteligentniejszych.
– Czy mnie słuch myli? Czym dobrze zrozumiał? Ja mam się dawać legitymować, jak jakiś byle wieśniak? Ja?!
Strażnik zamrugał kilkukrotnie widocznie zmieszany.
– Tym razem daruję, bo nie chcę robić scen przy mojej małej, ale jeśli mnie zaraz nie przepuścisz karzę się prowadzić do samego komendanta Derwisza. I wierz mi – wtedy konsekwencje cię nie miną.
Zarred usiłował się nie uśmiechać, choć szczerze powiedziawszy przychodziło mu to z trudem. Brus, musiał to przyznać, miał prawdziwy talent aktorski. Grał tak autentycznie, że elf sam o mało nie uwierzył w jego historyjkę. Sam decydowanie miałby duży problem z wytłumaczeniem się strażnikowi. Może los chciał, by ich ścieżki się splotły?
– Wybaczcie, p-panie... I, tentego, witamy we Flotsam.

CZYTASZ
Kruk (uniwersum wiedźmińskie)
MaceraZarred, bojownik jednego z komand Scoia'tael, cudem unika śmierci. Jego oddział obozujący nieopodal, zostaje wyrżnięty w pień, co oznaczać może tylko jedno - wśród swoich jest zdrajca. Jako jedyny ocalały musi ostrzec Coineacha Da Reo, który przewod...