Statek Banthee, rok 2076 czasu ziemskiego.
Richard poderwał się. Był cały spocony i zdyszany. Rozejrzał się nerwowo nieprzytomnym wzrokiem i dopiero po chwili zaczął myśleć świadomie. Złapał się za czoło. Głowa straszliwie go bolała. Mimo pulsującego bólu zaczął lustrować wzrokiem otoczenie. Znajdował się w metalowym pomieszczeniu, podobnym do tych które widział w podziemnym kompleksie. Leżał na olbrzymim, twardym łóżku ustawionym pod ścianą. Pokój miał może kilka metrów kwadratowych, a po przeciwległej stronie znajdowały się potężne drzwi. Wszystko było skąpane w kłującej oczy bieli, wydobywającej się z lampy na suficie. Pod lewą ścianą było potężne okno. Nie miał żadnej kołdry ani też poduszki, więc szybko zaczął czuć przenikliwy chłód. Skulił się i stęknął.
Głowa wciąż pulsowała.
- Hallo... jest tu ktoś... ktokolwiek? - Powiedział Richard. Wytrzeszczył oczy, kiedy uświadomił sobie że minęło 40 lat od kiedy ostatni raz przemawiał.
- Boże... dobry boże - zaczął powtarzać do siebie na przemian. Odwrócił głowę w stronę okna i wyjrzał. Widok jeszcze bardziej pogłębił w nim uczucie samotności i zagubienia. Widać tam było bowiem tylko nieprzeniknioną czerń, ciągnąca się jak okiem sięgnąć. Żadnych gwiazd, żadnego światła... tylko przenikliwa czerń.
Kapitan wstał z łoża i stanął na zimnym metalu. Miał na sobie jakiś dziwny biały kombinezon sięgający trochę poniżej kolan. Dotknął go. Był gładziutki w dotyku i ciasno przylegał do skóry. Bohater nie miał żadnego sposobu na dowiedzenie się, ile czasu upłynęło od incydentu na księżycu, ale nie czuł już prawie bólu w żadnej części ciała. Mógł tu też w miarę swobodnie oddychać.
Podszedł do drzwi bez klamki. Górowały nad nim o jakąś głowę, a zza nich słychać było przenikliwy szum. Protagonista zaczął szukać jakiegoś punktu zaczepienia, guzika albo czegokolwiek wyróżniającego się na ich powierzchni. Wytężył wzrok.
Nie znalazł nic. Spróbował je przesunąć, ale te ani drgnęły. Zdyszany podszedł powoli do okna i po raz kolejny wlepił oczy w ciemność, doszukując się w niej czegokolwiek.
- Więc to tak... zostałem ostatni... sam jeden i nawet nie wiem dlaczego ocalałem - pomyślał o wszystkich swoich samotnym misjach podczas wojny na ziemi, ale one nawet nie umywały się do tego, co przeżywał teraz. Tam zawsze byli przecież inni ludzie! Może i wrogowie, może i Chińczycy... ale jednak ludzie. A teraz nie było żadnego innego człowieka z którym mógłby porozmawiać, który by go zrozumiał.
Wszystko dookoła przytłaczało go. Niby upłynęło - według Ergibta, tak długo, a jednak dla niego cały świat pełen zadań, treningów, raportów i musztr zmienił się bezpowrotnie... na zawsze.
Westchnął i usiadł na łóżku, wciąż wlepiając źrenice w ciemność. Gdyby był zwykłym, niewyszkolonym cywilem, pewnie w tym momencie rozpłakałby się, czując pustkę w sercu.
Nagle przypomniał sobie jednak słowa Ergibta... "tak jak twoja rasa" - w jego serce nagle wstąpiła otucha! Byli tutaj inni! Przecież Ergibt mówił po ludzku! Po Angielsku na dodatek. Richard nie mógł zrozumieć czemu dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Gdzieś w tej przenikliwej ciemności byli inni ludzie! LUDZIE! I on ich odnajdzie, to jego obowiązek jako żołnierza. Przeklął siebie za chwilę słabości. Musi się odnaleźć prędko w nowej sytuacji i znaleźć innych ludzi. Potem się pomyśli co dalej.
Wtem drzwi rozwarły się i do pomieszczenia weszło 2 Taoli'ch. Byli podobnej budowy co Ergibt, może nieco grubsi. Mieli na sobie kombinezony z takiej samej tkaniny jak ta, której Richard dotykał na trupie tuż po tym jak się obudził. Nie mieli broni. Ich czarne oczy wlepiały się w kapitana. Ten tylko odwzajemnił spojrzenie, nie okazując zdenerwowania. Ciekaw był, czy oni też mówią po Angielsku, albo chociaż w jakimś ziemskim języku.
CZYTASZ
REFRAKCJA
Science FictionRok 2035. Zasoby ropy na ziemi zmierzają ku końcowi. Państwa świata zmuszone są do ofensywy, aby zdobyć cenny surowiec. W tym czasie na zajętych wewnętrznymi wojnami ludzi atakują tajemniczy obcy. Umieszczają oni ludzkość w specjalnym rejonie kosmos...