*uwaga, akcja tego rozdziału rozgrywa się w 1999 roku, czyli 18 lat przed akcją reszty książki. Jonatan ma 7 lat. jest to jego wspomnienie, lecz istotnie wpływa ono na fabułę.*
Jej usta rozciągnięte były w nienaturalnym uśmiechu. Jakby właśnie ktoś powiedział jej, że jest w stanie spełnić jej największe marzenie. Albo, że już nigdy więcej nie zazna ona smutku, nie doświadczy kłótni czy nie usłyszy podniesionego głosu swojego męża.
Lecz tak naprawdę nikt nie mógł jej tego obiecać. Nikt nie powiedział i nigdy nie powie, że ludzie się nie zmieniają, że od urodzenia, aż do śmierci pozostają tacy sami, niezmienieni przez świat i ludzi. Przez doświadczenia, trudne i łatwe sytuacje, przypadki.
Zofia odebrała od syna lekko wymięty bukiet polnych kwiatów, po czym odłożyła go na kuchenny blat i zajęła się nalewaniem chłodnej wody z kranu do plastikowego, prowizorycznego wazonu, którego kupiła kiedyś na targu.
Podziękowała mu szerokim uśmiechem i delikatnym, typowo matczynym pogłaskaniem głowy. Jonatan przymróżył powieki i odsunął się nieco, robiąc obrażoną minę.
- Mama, nie rób tego, przecież nie jestem dzidziusiem.
Kobieta jedynie uśmiechnęła się jeszcze szerzej i pokiwała głową.
- Oczywiście, niedługo będziesz wyższy ode mnie.
Na te słowa chłopiec rozpromienił się niczym najpiękniejsze słońce świata i wypiął dumnie pierś. Po chwili jednak odwrócił się jakby spłoszony, zdezorientowany i wycofany, po czym dosłownie przylgnął do boku mamy. Ta jedynie objęła go ciepłą, miękką dłonią i pogłaskała go po policzku.
- Tata wrócił. - Jonatan szepnął.
- Wiem, słońce.
W momencie, kiedy ostatnie słowo padło z cienkich warg mamy, do kuchni wparowało istne przeciwieństwo słońca. Ciemny, niczym najczarniejsza i najstraszniejsza noc. Tata.
Jego twarz od zawsze wydawała się chłopcu jakby ciemniejsza od twarzy reszty ludzi. Taka pomarszczona, z wiecznym grymasem niezadowolenia z życia i przede wszystkim ciemna. Jakby nie docierało do niej światło, jakby zawsze ginęła gdzieś w cieniu.
Marcin K. był ogromnym mężczyzną, przynajmniej tak był widziany oczami dziecka. Wielkie dłonie, wielkie plecy, wielkie nogi. Wszystko w nim było wielkie, oprócz uczuć. Mało mówił, mało słuchał, tylko czasami potakiwał głową, chociaż pewnie było to tylko puste potakiwanie. Pewnie nawet nie wiedział, że to robił. Tata za to dużo krzyczał. Krzyczał, kiedy chłopiec nie włożył kubka do zlewu albo kiedy zapomniał zgasić światła w pokoju. Krzyczał nawet, kiedy Jonatan po prostu siedział w wielkim fotelu, zatopiony w skórzanych poduszkach, pod ciepłym kocem i czytał jeden ze swoich komiksów.
Marcin nie był złym człowiekiem. Nie był nawet złym ojcem. On po prostu się zmienił. Zmienił się i pozostał w głowie Jonatana, jako krzyczący tata, z ciemną twarzą i wielką dłonią.
Chłopak zapamiętał w szczególności jeden, niesamowicie ciepły, sierpniowy wieczór, kiedy ściany zatrzęsły się, po czym zwaliły się na niego, zgniatając go pod kołdrą.