Rozdział I

53 5 2
                                    

      Staję za wysokim budynkiem, chowając się przed jednym z uzbrojonych strażników. Staram się, uspokoić mój przyśpieszony oddech. Wiem, że wystarczy niewiele, żeby zwrócić uwagę żołnierza o wyostrzonym słuchu, charakterystycznym dla jego profesji. To jego dar od Matki Natury. Większa część populacji należy do obdarzonych. Łatwo ich odróżnić, bo odznaczają się niezwykle jasnymi włosami, z charakterystycznymi srebrzystymi pasmami. Posiadają umiejętności, które gwarantują im wyższe stanowiska, możliwość lepszego zarobku i traktowania. Natomiast ci, którzy zwą się beztalenciami, czy ubytkami są skazani na służbę. Nie znaczą nic.

      Rozglądam się. Nie jestem pewna, czy mogę się ruszyć. Wystarczyłby jeden, niewinny szum, żeby trafić w jego ręce. Podejmuję ryzyko. Wychodzę zza muru i pod osłoną kaptura, biegnę w stronę najbliższego lasu. Huk, uderzenie po mojej lewej stronie sprawia, że gwałtownie padam na ziemię. Cholera, myślę. Czuję ból na swoim policzku. Musiałam go rozciąć.

      – Nie ruszaj się – warczy mężczyzna, kopiąc mnie w nogi. – Złamałaś prawo i trafisz do więzienia.

      Zaciskam zęby. Gwałtownie wstaję i z całej siły uderzam mężczyznę. Chwila dezorientacji pozwala mi, oddalić się na kilka metrów. Moja ucieczka trwa zaledwie moment, gdy wpadam w ręce innego człowieka. Chwyta mnie za ubranie i ściąga kaptur. Jego twarz jest bez wyrazu, średniej długości włosy oplatają mu policzki, nadając delikatność rysom.

      – Puszczaj – rzucam. – Puść mnie natychmiast!

      Uśmiecha się. W szmaragdzie jego oczu kryje się coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Zaciska na moich dłoniach srebrne kajdanki. Mam ochotę krzyczeć. Tak nie może być. To jeszcze nie koniec. Mimo unieruchomionych rąk zbliżam się do chłopaka. Ten zaciska dłonie na moich ramionach, nie pozwalając mi się wyrwać. Robię krok i z szerokim uśmiechem uderzam głową w jego nos. Ta chwila wystarcza, żebym pędem ruszyła przed siebie. Słyszę odgłos pościgu za mną, ale nie przejmuję się tym. Trzy, dwa, jeden. Wpadam wprost do dziury w drodze. Spadam, lądując na prowizorycznej trampolinie z grubych sznurów. Pociągam za dźwignię i wejście zostaje zablokowane. Siadam na ziemi i oddycham z ulgą. Udało mi się uciec. Znowu. Uderzam stalowymi obręczami o jedną z rur. Odchodzą za pierwszym razem. Zielonooki nie zapiął ich do końca. Uśmiecham się. Sięgam do kieszeni. W środku mieści się duża paczka zapałek, dwieście monet i połowa chleba. Opłacało się włożyć duży płaszcz.

      – Rose – odzywa się basowy głos. Przełykam ślinę. – Gdzie byłaś?

      Za każdym razem to samo. Mój ojciec bacznie śledzący moje poczynania. Wstaję. Teraz znajduję się na wysokości jego wzroku.

      – Po jedzenie – mówię. – Nie mogę pozwolić, żebyśmy umarli z głodu.

      Doskonale wie, że robię to wyłącznie dla siebie.

      – Nie musisz tego robić – odpowiada. – Dobrze wiesz, że ja i Leonard uczciwie pracujemy.

      Zaciskam wściekle zęby. Wszyscy coś robią, mają szansę coś robić – tylko nie ja. Przeklęty wyrzutek, beztalencie, ubytek. Zbędna. Zawsze zbędna. Nie mogłam na to pozwolić, wolałam wdawać się w bójki, zaburzać pracę wybitnym, ale nie siedzieć bezczynnie albo płaszczyć się przed obdarzonymi. Nigdy dobrowolnie poniżona.

      – Powtórzyłeś to wystarczająco wiele razy, żebym zapamiętała – rzucam przelotnie i odchodzę w głąb korytarza. Sieć tuneli prowadzi do kilku domów na powierzchni. Znam każdy z nich, ale najbliższy jest mi dom Edwina. Śmiało poruszam się po ciemnych zakamarkach i w końcu docieram do wysokiej drabiny z malunkiem gwiazdy. Dwukrotnie stukam, a następnie stawiam stopę na szczeblu. Raz po raz wspinam się na górę. W końcu docieram do drewnianej klapy. Przejście unosi się w chwili, gdy staję na ostatnim stopniu. Edwin uśmiecha się szeroko i podaje mi dłoń. W środku jest cicho. Pewnie wszyscy są zajęci. Szybko mijam salon i przemykam do pokoju chłopaka. Tam zajmuję miejsce na jednej z miękkich puf. Zaciskam dłonie w pięść, uszkadzając paznokciem swój naskórek.

      – Rose, przestań – mówi Edwin. – Znowu ojciec?

      Kiwam głową. Nie jestem w stanie się odezwać. Powoli zaczynam mieć dość życia w ten sposób. Zupełnie nie rozumiem Matki Natury. Dlaczego nie obdarzyła wszystkich swoich dzieci? To niesprawiedliwe. Czy na świecie nie powinna panować równość?

      – Jak możesz pozwalać na coś takiego? – Podnoszę głos. – Oni się tu zamykają, gnają za Matką, pracują, a Ciebie pomijają. Żyjesz na ich łasce, Edwin!

      Chłopiec podchodzi do mnie i mocno chwyta za dłonie. Jego smutne, niebieskie oczy chcą mnie uspokoić. Nie tym razem. Odsuwam się i z łoskotem uderzam pięścią o blat stolika nocnego. Jeszcze nigdy nie byłam w takim stanie. Mam ochotę coś rozerwać, roztrzaskać, poczuć, że mam wpływ na to, co się dzieje. Edwin zbliża się do mnie i silnie chwyta za ramiona. Pozwalam mu się objąć. Po moich policzkach płyną łzy. Cholerna bezsilność wobec wyroków świata.

      – Już dobrze – wyszeptał. – Dasz radę.

      Zamykam oczy. Biorę głęboki oddech. Czuję, jak przyjemny powiew otacza moje ciało i schładza rozgrzane z nerwów policzki. Przyjemna aura tworzy otoczkę wokół mnie. Lód i ogień, siła z wnętrza. Z mojego wnętrza. Otwieram oczy i wszystko ustaje. Edwin stawia mnie na nogi i rzuca pytające spojrzenie.

      – Rose, rośliny w moim pokoju... one odżyły – szepcze przerażony.

      – O czym ty mówisz? – Odpowiadam. – To zupełnie niemożliwe. Chyba że to twoja rodzina. Oni są zdolni do wielu rzeczy.

      Skonsternowany rozgląda się dookoła. Po chwili kiwa głową, zgadzając się na moje wyjaśnienie. Zajmuje miejsce na łóżku i wskazuje ręką, żebym do niego dołączyła. Siadam obok i kładę mu głowę na ramieniu. Gdyby nie on, nie wiem, jakbym sobie poradziła. Oboje jesteśmy pozbawieni darów, nie mamy nic do zaoferowania tej krainie. Wzdycham ciężko. Każdy znalazł swoje miejsce. Wybitni słuchowcy, wzrokowcy, telepatyczni, ogniści, wodni, czytający w myślach, odporni na ból. Wszyscy mają swoje zastosowanie pośród stworzeń.

      – Pójdę po popcorn i czekoladę – mówi Edwin. – Obejrzymy jakąś kreskówkę, okej?

      – Pewnie – szepczę. – Tylko nie rozlewaj czekolady na popcornie, błagam.

      Chłopiec się uśmiecha. Doskonale wiem, że to zrobi. Obrzydliwość.

      Sięgam po poduszkę i z całej siły się do niej przytulam. Ile czasu nam pozostało zanim armia obdarzonych odbierze jedyny dar, który posiadamy, czyli życie?

Szkarłatny mieczWhere stories live. Discover now