Szedł przed siebie, ściskając w pokaleczonej dłoni małego misia. Prezent od jego synka. Maluch oddał mu swoją ulubioną zabawkę jeszcze na chwilę przed swą śmiercią. Od tamtej pory wędrował samotnie. Gdy ktoś chciał do niego dołączyć – nie zgadzał się. Nie chciał ponownie cierpieć z powodu straty. A stracił już wiele. Jedyne co mu pozostało to miś, ubrania, które obecnie miał na sobie, plecak ze znalezionymi resztkami jedzenia i picia oraz gitara. Nigdy na niej nie grał. Według niego prawo do tego mieli jedynie zmarli i właśnie w ten sposób z nimi rozmawiał. Siadał naprzeciwko instrumentu i słuchał melodii, granej przez zagubioną duszę. Po koncercie starał się pomóc duchowi odejść z tego świata. Nie zawsze mu się to udawało, lecz w znacznej większości przypadków jego starania nie szły na marne.
Pewnego wieczoru, gdy już szykował się do snu pod drzewem, gitara zaczęła grać. Od razu rozpoznał piosenkę. ,,Był sobie król". Miał niemal stuprocentową pewność kto to. Jego ukochany synek Nadar postanowił zagrać tacie na dobranoc. Na ten piękny gest były ojciec gorzko zapłakał. Wiele razy starał się pomóc swemu potomkowi, ale ten wciąż nie mógł lub nie chciał odejść. Bolało go to, co prawda z czasem coraz mniej, lecz wciąż nie było mu to obojętne. I nigdy nie będzie. Krzywda własnego dziecka nie jest czymś, do czego można przywyknąć.
–– Nadar, śpij mały, śpij. –– zapłakał mężczyzna, kładąc się i pokryjomu zatykając uszy. Łzy same cisnęły mu się do oczu. Długo nie mógł zasnąć, lecz ostatecznie upragniony odpoczynek nadszedł, a on odpłynął w objęcia Morfeusza.
Następnego dnia rano odkrył, iż jego plecak został splądrowany przez lokalne zwierzęta. Jedzenie zostało pochłonięte w całości, zaś woda zaledwie częściowo. Wyliczył, że skończy mu się pojutrze, co daje mu cztery, w porywach do pięciu dni życia. Poczuł, iż już nie chce mu się walczyć. Postanowił skrócić swoje cierpienie i dołączyć do syna.
~*~
Jechał swoim rowerem po polnej dróżce. Douis, wierny przyjaciel, szybował nad głową swego towarzysza. Zgodnie zamierzali prosto do duszy, która im obu zdawała się być podobna. W końcu owy mężczyzna, kończący swą wędrówkę, przemierzał świat tak, jak oni. Co prawda ich podróż miała zupełnie inny charakter, lecz cel był taki sam – nie było go. Po prostu szli przed siebie, nie oglądając się w tył i wykonując rozkazy bez jakichkolwiek pytań.
Kruk zakraczał, oznajmiając, iż widzi tego, po kogo tu przybyli. Przyspieszył i usiadł na gałęzi tuż nad głową zaniedbanego mężczyzny.
Nontius powoli podszedł do podróżnika i usiadł tuż obok. Obserwował jak życie ulatuje z jego ciała, czekając aż będzie mógł wykonać swoją pracę. Wedle tradycji – nic nie mówił.~*~
Już od dwóch dni głód był nie do zniesienia, ponadto czuł jak słabnie z każdą chwilą. Wiedział, że to kres jego cierpienia. Zaraz odejdzie. Ból zniknie, a po nim nadejdzie nicość, pustka.
Oczy zaczęły mu się same zamykać. Nie walczył. Pozwolił im na to. Z początku poczuł lekki powiew wiatru, a następnie jak odrywa się od ziemi. Gdy otworzył oczy, stał naprzeciwko swego martwego ciała. Obok jego pustej skorupy siedział mały chłopiec – Nadar. Dziecko jedynie spojrzało na swego ojca i uśmiechnęło się od ucha do ucha, podbiegając, by się przytulić. Wreszcie mogli się zobaczyć, dotknąć. Nie musieli grać na gitarze, aby porozmawiać. Oboje zalali się łzami, trwając w uścisku. To nie były łzy smutku z powodu śmierci mężczyzny a szczęścia. Radość wypełniła ich serca, dawno temu rozbite na malutkie kawałeczki.–– Tatusiu, ten miły pan chce nam pokazać drogę. –– oznajmił mały, nieznacznie odsuwając się od wędrowca i wskazując palcem na Żniwiarza.
–– Drogę dokąd? –– zapytał mężczyzna, wyraźnie zadziwiony.
–– Nie wiem. Mówił, że nie mamy się czym martwić. Idziemy, tato?
Podróżnik obrzucił nieznajomego nieufnym spojrzeniem, lecz zaledwie moment później uległo ono zmianie. Mianowicie Mortis miał w sobie coś, co zjednywało mu ludzkie dusze, a te szybko zaczynały mu ufać. Była to dziwna zdolność jednakże na świecie można znaleźć jeszcze bardziej zadziwiające przypadki.
–– Prowadź. –– rzekł po chwili, pewny swego.
Żniwiarz ruszył przed siebie i po kilku sekundach zniknął za drzewami. Kiedy tylko zaczęli go szukać, natrafili na pewne osobliwe zjawisko. Otóż w dość grubym pniu drzewa znajdowała się klamka. Złota klamka znikąd. Jakby głupi żart nastolatków, czy znudzonego durnia. W końcu skąd się niby wzięła ta rzecz w środku mało uczęszczanego lasku?
Niepewnie podeszli do owej anomalii. Wędrowiec położył dłoń na przedmiocie i spojrzał na syna, jakby szukając choćby cienia niezgody. Nic takiego nie ujrzał, zatem lekko nacisnął klamkę. Ta ustąpiła wyjątkowo łatwo, nawet nie dało się posłyszeć cichego skrzypnięcia. Drzwi otworzyły się przed nimi, by niby powietrzne tornado z wewnątrz mógło ich wciągnąć do środka. Nie opierali się, nie krzyczeli, nie bali się. Cały czas trzymając się za ręce, pozwolili porwać się do nieznanego im świata.
Nieustannie towarzyszyło im uczucie ulgi i radości._________________________
Rozdział na dzień dziecka. Co prawda jest już późny wieczór bądź noc, jak kto woli. Tak czy siak, jest jeszcze pierwszy czerwca, więc się nie spóźniłam xd
Następny rozdział za tydzień.
~ Karvi