~2~

234 39 8
                                    

Rozczesywała swoje długie, rude włosy, kiedy ktoś zapukał do drzwi jej komnaty. Odłożyła szczotkę i podeszła do nich, zdziwiona wizytą o tak późnej porze. Przez chwilę jej umysł zalały wizje, w których zostaje uduszona, bądź dźgnięta przez napastnika, ale odepchnęła je na bok. Ponowne pukanie, tym razem połączone z wołaniem, całkowicie uspokoiło Euphelię, iż jeszcze nie czas umierać. Ale tylko na sekundę, bo gdy uchyliła drzwi, a jej oczom ukazał się Devote Emberthone we własnej osobie, znów zaczęła spodziewać się najgorszego.

Przez ostatnie pół roku słyszała o nim wiele. Wiedziała, że był człowiekiem niesamowicie impulsywnym, a ponad dyplomację stawiał rozwiązania siłowe. Znała też plotki o jego agresywnym usposobieniu, a także te, które mówiły o tragicznym losie większości jego więźniów. Jednak patrząc na niego, ciężko było wyobrazić sobie osobę tak niezrównoważoną. Zmierzwione, gęste, czarne włosy i jasnoniebieskie oczy nadawały mu raczej wygląd łagodnego niewiniątka, niż okrutnego władcy. Gładka, nieco opalona skóra zdawała się nigdy nie mieć kontaktu z krwią przeciwnika. Pełne usta jakby nigdy nie wygięte w przerażającym grymasie. A jednak.

— W czym mogę pomóc, panie? — dygnęła uprzejmie, starając się nie myśleć o wszystkich tych, którzy znajdowali się w lochach.

— Lady Euphelia Havenmore — westchnął, a dziewczynę przeszedł dreszcz niechęci, jaki od niego zionął. — Mogę wejść?

Skinęła głową, po czym otworzyła szerzej drzwi, wpuszczając księcia do środka. Kiedy delikatnie zatrzasnęła zamek, poczuła się, niczym zwierzę uwięzione w klatce z niesamowicie niebezpiecznym drapieżnikiem. Wzięła głęboki, drżący oddech i nie uszło jej uwadze, że młody mężczyzna z lubością przypatrywał się niepewności, jaka ją ogarniała. Spróbowała odzyskać panowanie nad własnym ciałem, po czym uśmiechnęła się.

— Coś się stało, panie? — zapytała jeszcze raz, starając się dociec powodu tej niespodziewanej wizyty.

Emberthone podszedł do jej toaletki i chwycił w dłoń zdobioną szczotkę, która była prezentem od matki. Dostała ją, nim wyjechała do Reĝa Akvo. W ciepłym, ale słabym świetle wyglądał równie niepokojąco  tajemniczo, co na swój pokręcony sposób atrakcyjnie.

Wbrew swojej woli zrobiła parę kroków w jego stronę, jakby wodzona tajemniczym zaklęciem. Miał w sobie coś, co zmuszało ją do wykonania kolejnych ruchów, jednocześnie nie spuszczając wzroku z wysokiej, atletycznie zbudowanej postaci. Nagle zupełnie niespodziewanie Devote podniósł głowę, przez co dworka automatycznie się zatrzymała. Przez chwilę przeszywał ją wzrokiem, a następnie wskazał brodą krzesło naprzeciw lustra. Nie miała pojęcia, czy był to rozkaz czy zaproszenie. Postanowiła jednak nie ryzykować, więc powoli zajęła miejsce z sercem głośno tłukącym się w piersi. Jednak kiedy dłoń niespodziewanego gościa dotknęła jej włosów, natomiast druga zaczęła powoli przeciągać po nich szczotką, myślała, że całkowicie przestało bić. Była całkowicie sama, późnym wieczorem, zamknięta w pokoju z zachowującym się co najmniej dziwnie księciem, o którym słyszała mnóstwo niepokojących rzeczy.

Emberthone musiał wyczuć jej zdenerwowanie,  bo cicho się zaśmiał. Spojrzał na odbicie rudowłosej dziewczyny.

— Boisz się? — zapytał ze zmarszczonymi brwiami,  a na jego ustach błądził uśmiech.

Euphelia uniosła brodę.

— Nie.

— Dobrze. Moja żona nie mogłaby się mnie bać. Przynajmniej nie od razu — wzruszył ramionami.

Havenmore zerwała się gwałtownie z krzesła i odwróciła do księcia. Patrzyła na niego jak na wariata, za którego aktualnie go miała. O co chodziło? Czy to były jakieś chore żarty? Przecież nie mógł mówić prawdy! ...Prawda?

Mógł. Jakkolwiek chore by się to nie wydawało, musiała pogodzić się z obecnym stanem rzeczy. Wątpliwym było, by jej rodzice nie wyrazili zgody na ślub. Włączenie się do rodziny królewskiej podniosłoby status rodu, a do tego napełniło skarbce niesamowitymi kosztownościami. Cóż to posag przy takich możliwościach!

Dziewczyna nie traciła czasu na zastanawianie się dlaczego akurat ona. Teraz przejmowała się jedynie tym, w jak wielkie niebezpieczeństwo wpędzały ją te zaręczyny. Nie wiedziała tylko, co było groźniejsze: polityczni przeciwnicy, czy jej przyszły mąż.

***

Valeria Emberthone zachichotała, kiedy męska dłoń wsunęła się pod ciężkie, gęste fałdy jej sukni. Cały ten pogrzeb przygnębił ją wystarczająco, by teraz móc oddać się choć drobnej przyjemności, co całkowicie zamierzała zrobić. Ułożyła się wygodniej na soczyście zielonej, miękkiej trawie, pozwalając, by chłopak wspiął się na nią.

— Jeśli ktoś nas przyłapie, zawiśniesz, a mnie wydadzą za jakiegoś starego, okrutnego lorda na drugim krańcu Ezulwinii ­— szepnęła, jednocześnie rozpinając guziki jego spodni.

Yve pokiwał głową. Doskonale o tym wiedział, powtarzała mu dokładnie to samo za każdym razem, gdy się spotykali. A mimo wszystko nadal ciągnęli swój romans, tak naprawdę nie dbając o konsekwencje. Byli na to zbyt młodzi, zbyt głupi...

Ciężko uwierzyć, że ktoś tak wysoko postawiony jak księżniczka mógłby zakochać się w zwykłym stajennym jakich wielu. Oczywiście, wyróżniała go północna, surowa uroda, ale w rzeczywistości był jedynie sługą. Czyścił, siodłał i karmił królewskie konie, zamiatał podłogę. Valeria do końca sama nie rozumiała swojego pociągu do tego mężczyzny, ale nie dbała o powód. Martwiło ją jedynie, iż pomimo miłości, nie mogła ułożyć sobie życia z kochaną osobą. Gdy tylko Devote zostanie królem, czekały ją zaręczyny z którymś z lordów. Nie chciała tego, ale nie była na tyle naiwna, żeby wierzyć w skuteczność jakichkolwiek ucieczek czy szczęśliwe zakończenia smutnych historii. Jeśli wyszłoby na jaw to, że pokątnie spotykała się z parobkiem, a tym bardziej, że nie była już tak nietknięta, jak wszyscy myśleli, oboje skończyliby w tragiczny sposób. Dlatego póki była w stanie, chciała czerpać przyjemność z przebywania z Yve.

Blondyn podwijał wyżej suknię Valerii, gdy za drzewami trzasnęła gałązka. Bez zwłoki poderwali się na nogi, odsuwając jednocześnie na bezpieczną odległość. Pomimo kamiennej twarzy, serce dziewczyny tłukło się niemiłosiernie ze strachu. Uśmiechnęła się w sposób, jakiego uczyła ją nauczycielka królewskiej etykiety i przemówiła spokojnym, zdystansowanym głosem:

— Osiodłaj mi konia, proszę. Chciałabym wybrać się na przejażdżkę.

— Oczywiście, pani — Yve ukłonił się delikatnie, ale Valerii nie umknął jego rozbawiony błysk oka.

Otworzyła delikatnie usta. Nie mogła w to uwierzyć! Jak on śmiał być rozbawiony w tak niebezpiecznej sytuacji? Chodziło o ich życia! Mógł zawisnąć i nawet to nie było w stanie sprawić, iż był poważny. Obejrzała się przez ramię, by ujrzeć przechodzącego stajennego, którego imienia nie znała. Ukłonił się jej, ale nie wyglądał na zbyt zainteresowanego obecnością księżniczki. Odetchnęła z ulgą. Udało im się wyjść cało po raz kolejny, ale nie na długo. W końcu się doigrają. Czuła to, wiedziała o tym. Po prostu nie chciała dopuścić tak strasznej myśli do siebie.

Jednak czy z dwojga złego nie lepiej wiedzieć o czyhającej tragedii?

Contritum Coronam Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz