Rozdział 9

92 15 3
                                    

***Katherine

Minęła noc, a ja dalej wylegiwałam się w łóżku. Dzisiaj miał być luźniejszy dzień, więc nie spieszyło mi się na śniadanie. Nawet nie sprawdzałam zegarka, ponieważ czułam, że będzie koło południa...
Jak na nieszczęście usłyszałam skrzypnięcie drzwi i po chwili czułam ciężar na moim lewym boku. Otworzyłam zaspane oczy i kogo zobaczyłam?

- No hej kuzynka. Gotowa na jazdę? - spytała Nadia z wesołym uśmiechem.

- Na co? - prychnęłam i przewróciłam się na bok, zatapiając w poduszce.

- No... na jazdę konną.

- Co?! To już?! - krzyknęłam i zerwałam się z łóżka. Dziewczyna się zaśmiała, a ja skierowałam się do łazienki, łapiąc po drodze ubrania. - Jest coś na śniadanie?

- Zostawiłam ci kilka gofrów. Oj nawet nie wiesz jakie były pyszne. - rozmażona mamrotała pod nosem, słyszałam, jak rzuca się na łóżko. - Matko jakie wygodne! Zamienimy się?

- Nie ma szans! - krzyknęłam i trzasnęłam drzwiami.

- No nie bądź taka... - załamana odpowiedziała. - Ja ci gofrów pilnowałam, a ty tak się odwdzięczasz?

- Takie życie! - krzyknęłam przez drzwi. Zastanawiało mnie czy nie nudzi jej rozmawianie z drzwiami.
Ogarnięta zawołałam Nadie i razem zeszłyśmy do jadalni. W środku było pusto, więc zakładam, że tata jest w biurze, a mama zajmuje się dziećmi. Gofry faktycznie były wyśmienite.
Wyszłyśmy na zewnątrz i skierowałyśmy się do stajni. Za dnia była jeszcze piękniejsza. Konie wesoło zarżały. Dziewczyna wyprowadziła z boksu 2 konie. Jedna to siwa klacz Carmen, druga brązowa klacz Żołądź. Kuzynka poinstruowała mnie nieco i już po chwili miałyśmy gotowe konie. Wyprowadziłyśmy je na ujeżdżalnię. Nadia zaczęła lekcje... Pierw był kłus, nie powiem ciekawy. Kiedy jako tako opanowałam przeszłyśmy do galopu. Trochę mnie wymęczyła dzisiaj, ale trening czyni mistrza. Po lekcji wypuściłyśmy konie na pastwisko i postanowiłam poszukać mamy. W końcu już za dobre 3 dni jest moja pierwsza przemiana.
Szłam w stronę gabinetu ojca. Po drodze mijałam kilku wilkołaków. Każdy opuszczał głowę, chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Już byłam prawie pod gabinetem, kiedy obok przeszła Nadia. Schyliła mi głowę. Myślałam, że mnie szlag trafi.

- No chyba zwariowałaś! Nawet ty?! - patrzyła na mnie jak na wariatkę.

- O co ci chodzi?

- No o ten szacunek! - krzyknęłam z irytacją. - Nie mogę tego przeboleć. Gdzie ja i szacunek? Jestem zwykłą Katherine, nastolatką, a nie jakąś rzadką królową. - westchnęłam zirytowana.

- Oj no dobrze. Już spokojnie. Nie będę ci okazywała szacunku skoro tak bardzo tego nie chcesz, ale z resztą sfory ci nie pomogę. Zalety alfy. - mrugnęła do mnie.

- Bardzo śmieszne. - posłałam jej krzywy uśmiech i zapukałam do gabinetu ojca.

- Proszę! - usłyszałam z za drzwi. Nacisnęłam energicznie klamkę, po czym weszłam do środka.

- Cześć Kat. - tata wstał, jak tylko mnie zobaczył i zamknął w niedźwiedzim uścisku.
Odczepiłam się od niego i podeszłam do krzesła. - Co to były za krzyki na korytarzu? - spytał zmartwiony.

- Tato weź coś zrób z tym szacunkiem. Ja tak nie mogę. - opadłam na krzesło stękając. - Nie wiem... Powiedz stadu czy coś... Mają nie opuszczać przy mnie głowy.

- Oj Kat... I te krzyki były tylko o to? - zaśmiał się.- Dobrze porozmawiam z nimi, ale nie licz, że wszyscy ci odpuszczą. Moja beta będzie to robiła aż do śmierci. - odparł z uśmiechem. - A właśnie. Muszę ci przedstawić moją betę. - widziałam jak marszczy brwi. Zapewne wołał go mentalnie. Po chwili drzwi się otworzyły, a przez nie wszedł brunet w średnim wieku, z błękitnymi jak morze oczami. Był bardzo umięśniony, a wzrostem prawie dorównywał mojemu ojcu. Widać, że tatuś wie co dobre.

Malinowy księżyc Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz