7.

9 0 0
                                    

Zacznijmy od dnia #1, strasznego pierwszego dnia szkoły. Był okropny, ale gwoli sprawiedliwości pewnie nie bardziej niż każdy inny dzień, odkąd zmarła moja mama. Bo od czasu jej śmierci każdy dzień jest dniem bez niej. Straszne. Czas wcale nie leczy ran, bez względu na to, czym mamią kupione w księgarni kartki z życzeniami wypisanymi pospiesznie przez dalekich krewnych. A jednak tego pierwszego dnia szkoły najwyraźniej musiała nastąpić chwila w której wysłałam w enter żałosne wibracje z gatunku ,,pomocy!" i Ktoś/Nikt mnie zauważył. Chwila, w której miałam wypisane na twarzy wielkimi literami: ,,Moje życie jest do dupy". Jednak określenie, kiedy to się stało, nie jest takie łatwe, ponieważ ten pierwszy dzień obfitował wyjątkowo żenujące momenty, mam więc z czego wybierać. Popierwsze spóźniłam się na lekcje przez Theo. Theo to mój ,,nowy brat"-syn żony mojego ojca- który hura! też chodzi do trzeciej klasy i podszedł do kwestii całej tej patchworkowej rodziny w ciekawy sposób: udał, że nie istnieje. Nie wiedzieć czemu doznałam przejściowego zaćmienia umysłu i założyłam, że skoro mieszkamy w tym samym domu i chodzimy do tej samej szkoły, pojedziemy do niej razem. Skądże. Jak się okazuje Theo nosi koszulkę z napisem: ,,Jestem ekoprzyjazny" wyłącznie dla szpamu i nie musi zaprzątać swojej ślicznej główki takimi drobiazgami jak koszt paliwa. Jego mama prowadzi wielką firmę zajmującą się promocją filmów, a w ich domu (może ja w nim teraz mieszkam, ale to napewno nie jest mój dom) jest nawet biblioteka. Oczywiście wypełniona filmami, a nie książkami, ponieważ to Los Angeles. Ostatecznie więc pojechałam do szkoły własnym samochodem i utknęłam w koszmarnym korku.

Coś o Tobie i coś o MnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz