Nie mógł się teleportować. Śmierciożercy wyłączyli całą ulicę ze strefy teleportacyjnej. Nie miał dokąd uciec. Sześciu na jednego. Powietrze przecinały coraz to wymyślniejsze klątwy, a on jak szalony odbijał, blokował ataki od czasu do czasu starając się kreatywnie któregoś unieszkodliwić. Właśnie wyrwał z podłoża chodnik, na którym stało dwóch zamaskowanych mężczyzn, kiedy zaklęcie Jamesa zerwało mu kolano. Zacisnął zęby. Wiedział, że długo już nie wytrzyma. W kilku miejscach krwawił. Teraz, kiedy nie tłumił namiaru, zaklęcia miały dużo większą moc, ale James także znał te sztuczkę. Huk był tak niemiłosierny, że Harry spodziewał się ogromnej ilości pracy dla Ministerstwa Magii, po tych nocnych wydarzeniach. Zaklęcie tnące rozcieło mu bok. Nawet tego nie zauważył. Tylko się obracał w każdą ze stron blokując zaklęcia i raz na jakiś czas pozbywając się na moment jakiegoś śmjerciożercy
-Impedimento! - Czarna postać z prawej strony znieruchomiała natychmiast. Ogłuszacz odrzucił kolejnego na pobliskie drzewo, co Harry przepłacił wybitym barkiem. Już nie miał siły, ciężko dyszał, płuca znów paliły. Pomyślał, że nawet jeśli uda mu się wytrzymać, to nie ucieknie przed Ministerstwem, nie może się tu teleportować.
- Sectumsepra! - Harry uchylił się przed klątwą Jamesa, która trafiła w śmierciożercę zza jego pleców. Z przerażeniem zobaczył szybko pojawiające się rozległe rany na ciele i gęsto płynącą krew. Nie mógł zingnorować kolejnego ucisku w żołądku. Miał tego powoli dość.
- Expeliarmus! - rzucone z wściekłością zaklęcie, mimo iż zablokowane przez Jamesa, niosło ze sobą tak wielką energię, że innych śmierciożerców odrzuciło na kilka metrów. Sam Harry poczuł też spory ubytek sił i wiedział już, że to był błąd. James uśmiechnął się złośliwie. W tym momencie w ogóle nie przypominał dobrego, wyrozumiałego chłopaka, gotowego wysłuchać pomóc w każdym momencie absolutnie każdemu, nieważne czy znajomemu, czy wrogowi.
- Jesteś okropnie nieciepliwy Harry, dlatego zawsze wiedziałem, że ktoś taki jak ty nie ma szans w starciu z Czarnym Panem. - James podniósł różdżkę i Harry miał wrażenie, że przed tym już się nie obroni. Zresztą... ledwo trzymał się na nogach. Krwawił. Włożył bezwiednie rękę do kieszeni wyczuwając twardy czarny kamień. No tak... to chyba jego ostatnia deska ratunku. Widział jak James porusza ustami. Gdzieś z boku pojawiło się światło. Ktoś w ich stronę coś krzyczał. Nie wiedział co się dzieje. Rzucił w przód kamień, który natychmiast rozproszył się i przestrzeń w okół niego spowiła ciemność. Jednocześnie on schylił się przed klątwą Jamesa i nic nie widząc wymacał w pobliżu swoją pelerynę-niewidkę. Tuż obok leżał towar Jamesa. Znikł pod peleryną i wydostał się z ciemnej chmury. Proszek natychmiastowej ciemności Freda i Georga spisał się znakomicie. Mijał biegnących w stronę śmierciożerców aurorów, sam niewidzialny dla ich zdeterminowanych oczu. Gdzieś tu mógłby się może teleportować. Ale gdzie? I niby jak? Nie miał już nawet siły iść, a co dopiero skupić na tyle, by się nie rozszczepić. Przystanął na chwilę i oparł się o drzewo. Było mu słabo. Czuł, że szybko traci krew. Ale nie mógł tu zostać. Wziął kilka oddechów i zmusił stopy, żeby posłusznie posuwały się do przodu. Skręcił w główną ulicę. Popatrzył przed siebie i szczerze się uśmiechnął. Autobus. Mugolski nocny autobus miejski. To jest tak okrutnie proste, że był na absolutnie pewien, że nikt tego nie sprawdzi. Przebiegł przez ulicę i wskoczył niewidzialny do środka tuż za jakąś dziewczyną. Usiadł na samym końcu usuwając zaklęciem pojawiające się za nim ślady krwi. Tym razem wytłumił namiar.
Dotarł na drugi koniec miasta modląc się, by to póki co wystarczyło. Poszedł do jakiegoś mugolskiego hotelu niskiej klasy, ukradł klucze do wolnego pokoju i poszedł do łazienki. Wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Ministerstwo dokładnie przeszuka okolicę. Nie zdziwi się, jeśli użyje do tego dementorów.
Napił się z kranu wody, znalazł w szufladzie dwa batony (pewnie przygotowane dla klijenta na koszt hotelu), a potem delikatnie zacząl przemywać rany. Czekolada trochę przywróciła mu siły lecz nie miał przy sobie swoich rzeczy, swoich leczniczych eliksirów. Nie miał nic poza "prezentem od Jamesa". No właśnie, James...
Harry popatrzył w lustro. Wyglądał strasznie. Poza licznymi ranami i siniakami jego skóra miała ochydny odcień szarości, co było skutkiem brutalnego odstawienia narkotyków. Na Grimmauld Place 12 świetnie to ukrywał i nie miał pojęcia jak Syriusz mógł to zauważyć. Owszem, nie potrafił już przyjmować normalnie posiłków tak często jak wymaga od niego organizm, ale był tam zdecydowanie zbyt krótko, by jego ojciec chrzestny mógł to zauważyć.
A teraz James zdradził. Do tej pory Harry nie wiedział zbytnio jak się musiał czuć Syriusz kiedy zrozumiał, co zrobił Peter. Nie potrafił sobie wyobrazić bólu Remusa, gdy zamykano Łapę w Azkabanie. Teraz już rozumiał. Bezpowrotnie oddał Jamesowi kawałek własnej duszy i mógł tylko patrzeć, jak zostaje ona rozszarpana na strzępy. Stracił część siebie, a w głowie wirowało tylko jedno pytanie: dlaczego? Co Voldemort obiecał mu w zamian? Harry nie miał wątpliwości, że James nie jest tchórzem jak Peter, a tym bardziej, że nie interesują go żadne podziały na szlamy i czarodziejów czystej krwi. James żałował menela śpiącego na przystanku i podrzucał mu czasem pare bułek z jogurtem. I nie robił tego na pokaz. Harry często przyglądał mu się z ukrycia. A jednak chłopak wciąż pamiętał determinację na twarzy Jamesa, kiedy ten miotał w Harry'ego zaklęciami.
Zwymiotował.
- Nie myśl o tym teraz! - rzucił w stronę lustra, wściekły na samego siebie. Wrócił do przemywania ran i gorączkowo zaczął analizować swoją sytuację. Ręce mu drżały ze zmęczenia i starał się ignorować rozrywający ból mięśni. Był chory i ranny. Najbardziej rozsadnym wyjściem byłby powrót na Grimmauld Place 12. Jak to było... "Harry, którego znam, wie, że jego miejsce, jeśli wszystkie inne zawiodą zawsze jest tu, ze mną, pod moim dachem, bez względu na ilość błędów, które popełnisz, ani na to, jak przykre słowa wykrzyczysz. Bo kocham Cie jak syna Harry i na tym to wszystko polega." Chłopak zacisnął powieki. Wiedział, że tam czeka go najwspanialsza pomoc na świecie. O niczym innym nie marzył, jak o wygodnym rodowym łóżku dumnych Blacków i troskliwej opiece Syriusza. Potem spojrzał jednak na prezent od Jamesa i wiedział, że nie jest w stanie tam wrócić. Wstyd palił go bardziej niż zdrada przyjaciela. Przerażała go własna głupota. Oczywiście wiedział, że na tym polega miłość i że Syriusz w każdym momencie zrobi dla niego wszystko, bez względu na aktualny poziom skretynienia jaki osiąga i nie miał wątpliwości, że ojciec chrzestny teraz widząc go na progu własnego domu wyściskałby go serdecznie i bez jednego komentarza uleczył jego obrażenia. Był tylko jeden problem. Harry nie potrafił tego przyjąć. Bez względu na to, jak irracjonalne to było myślenie, czuł, że będzie umiał wrócić do Syriusza dopiero, gdy na tę miłość zasłuży. Jakby była uczciwym handlem wymiennym. Poza tym, w głowie wciąż dudniły mu słowa Jamesa: "pamiętaj młody, że jeśli coś uważasz za słuszne, to kieruj się tym. Bez względu na wszystko. Kochasz ich i chcesz ich chronić, to oczywiste, że nie chcą Ci na to pozwolić. Nie dostrzegą tego". Wybierając pomiędzy słowami kochającego go Syriusza, a wskazówką śmierciożercy, Harry nie wierząc, że to robi, posłuchał rady zdrajcy.
Zakręcił wodę, wziął pakunek od Jamesa, pelerynę i podniósł z ziemi kawałek plastiku. Pobłogosławił w duchu lenistwo obsługi sprzątającej tego hotelu.
- Portus - szepnął cicho i uaktywnił świstoklika.
CZYTASZ
Harry Potter inna dorosłość
FanfictionHarry ucieka na piątym roku ze szkoły, szkoli się na własną rękę, musi uciekać przed ministerstwem, Dumbledore'em i Czarnym Panem...