Noc przebiegła spokojnie. Namjoon zadzwonił tylko na kilka minut, bo był kompletnie padnięty. Nie miałam mu tego za złe, w końcu nic szczególnego się do końca dnia nie działo, a o flirtującym lekarzu nie chciałam mu mówić żeby go nie martwić moimi fanaberiami. Poza nim i Ji nie dzwonił nikt. Albo nie pamiętali, albo niespecjalnie ich to wszystko obchodziło, ale nie mogłam nikogo winić. Od kiedy zostałam mamą większość znajomych nie utrzymuje już ze mną kontaktu albo robi to bardzo sporadycznie. To trochę bolało, ale trudno. Kiedy byliśmy we trójkę, byłam naprawdę szczęśliwa. Gorzej teraz, kiedy Joona nie było. Było naprawdę smutno.
Rano zabrano nie na większą ilość badań, to samo z So Moon. Później tak się złożyło, że zasnęłam razem z nią. Obudził mnie dopiero doktor wchodzący na salę.
- Pani Dain, pielęgniarka zabierze na chwilę córeczkę, dobrze? Muszę z panią porozmawiać o diagnozie. - dr Jung wyglądał na zatroskanego. Ręce zaczęły mi się trząść ze stresu, nie byłam w stanie wydusić słowa. Pomachałam tylko głową dając znak, że zgadzam się na zabranie Mooni.
- Jak u pani z wiedzą anatomiczną? - zapytał dotor, próbując jakoś rozluźnić atmosferę. - Mówi pani coś nazwa nerw błędny?
- T-tak... - wydukałam. O boże. Kurwa mać.
- Zacznijmy od początku. Mała owinęła się pępowiną przez wcześniejsze skórcze i to prawie nigdy nie pozostaje bez echa, jednak mamy naprawdę ogromne szczęście. Nerw błędny przechodzi przez otwór żyły szyjnej, dalej przez tętnicę szyjną wspólną i ten odcinek będzie nas interesował. Nacisk spowodował jego częściową deformację. Wiele włókien uległo, nazwijmy to kolokwialnie, zmiażdżeniu. Włókna te unerwiają mięśnie krtani. Na dzień dzisijszy córka nie będzie mówić ani wydawać jakichkolwiek innych dźwięków. - w tym momencie doktor złapał mnie za rękę. - Ale proszę się nie martwić, te komplikacje przy porodzie mogły mieć dużo gorszy skutek. Przy duszeniu mogło dojść do zatrzymania akcji serca...
- Czyli ona...będzie niema już zawsze..? - zapytałam, z trudem powstrzymując łzy. Moje biedne dziecko...
- Nie jest to powiedziane. W przyszłości będzie można spróbować stymulować nerw impulsami elektrycznymi i być może uda się przywrócić czynność mięśni krtani, jednak nie jest to powiedziane. Wszystko zależy od pani i od pani córki. Proszę mi uwierzyć, to mogło się skończyć tak poważnie, że anartria to błogosławieństwo. Na tomografii widać wyraźnie, że jądra nerwu nie są uszkodzone, więc wszystko się może zdarzyć.
- Ale jak ja mam z nią teraz...postępować... - wydukałam, tracąc kontrolę nad płaczem. Mężczyzna starł łzę z mojego policzka kciukiem.
- Przyślę do pani moją koleżankę, która zajmuje się noworodkami z niepełnosprawnościami. Ona wszystko pani opowie. Wiem, że wydaje się teraz, że to koniec świata, ale proszę mi uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. To mogło być coś dużo gorszego, na przykład guz mózgu, który zawsze zagraża życiu, a w tym przypadku pani piękna córeczka jest zupełnie zdrowa, po prostu jest...nietypowa. - ciągnął lekarz. - No już, proszę się do mnie uśmiechnąć. To wcale nie są złe wieści.
Mimo wszystko, uśmiechnęłam się. Facet miał rację, przecież Mooni mogło w ogóle tu dziś z nami nie być.
- Mam też pani wyniki badań...mówiąc kolokwialnie, macica źle się zrosła po pęknięciu i ścianki się do siebie przykleiły, blokując ujścia jajowodów, co spowodowało przewlekły stan zapalny...tam też jest trochę nerwów które na tym ucierpiały, dlatego nie może pani chodzić i nic nie chce się goić. Zabieg nie będzie prosty, ale miałem kiedyś podobny przypadek i jeśli wszystko przebiegnie poprawnie, to za parę miesięcy będzie pani chodzić. Oczyścimy przy okazji wnętrze macicy, udrożnimy jajowody i kiedy wszystko się ładnie zagoi, będzie można starać się o siostrzyczkę albo braciszka. - mężczyzna był uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Czy to znaczy, że będę stawiać pierwszy kroki mniej więcej wtedy, kiedy So Moon? - zażartowałam.
- Właściwie, to tak, razem będziecie się uczyły chodzić. - zaśmiał się doktor Jung. - Jeśli będzie pani ciężko, zawsze można zwrócić się do nas, chętnie pomożemy i przy rehabilitacji i przy nauce dziecka, skoro jest pani sama... - po tych słowach mężczyzna ośmielił się jeszcze bardziej i zaczął bawić się kosmykiem moich włosów. Tego było już za wiele.
- Nie jestem sama. - zaprzeczyłam ostro. - Mooni ma tatę, mojego męża. Nie wiem skąd pan to wziął, doktorze...
- To klinika rodzinna. Kiedy widzę niepełną rodzinę, to jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby mama z dzieckiem chciały być tu bez ojca. Przykro mi, że nie interesuje pani męża na tyle, żeby był tu z panią. No i córką...Przykre, bardzo.
- Czy to już wszystko, doktorze? Chciałabym odpocząć. - zapytałam, ledwo powstrzymując łzy. Ty razem chciało mi się ryczeć z wkurwienia. Co ten kutas sobie myślał...
- Tak, to wszystko. Córkę właściwie można by było już wypisać, jeśli mąż chciałby ją zabrać do domu, w co szczerze wątpię, więc oczywiście może też zostać. Zabieg przeprowadzimy jutro lub pojutrze, sprawdzę wolne terminy. Następnie będzie pani leżała jeszcze dwa lub trzy dni. Do zobaczenia.
Kiedy tylko wyszedł, ukryłam twarz w dłoniach i wybuchnęłam płaczem. Nie zauważyłam, że weszła pielęgniarka z moją córką na rękach.
- Proszę się nie przejmować, doktor Jung często traktuje w ten sposób samotne pacjentki...Jedyne co można zrobić, to spróbować się nim nie przejmować... - pocieszyła mnie kobieta. Bardzo tego teraz potrzebowałam...
- Dziękuję...ale...nie mam się czego bać..? Chyba go wkurzyłam... - wyszeptałam, odbierając od niej córkę.
- Czy go pani wkurzyła, czy nie, jest lekarzem i musi się trzymać sztuki. Nie moze pani nic zrobić, proszę zachować spokój, dobrze? - poprosiła kobieta. Przytaknęłam. - Czy czegoś pani potrzeba..?
- Właściwie...pomoże mi pani wejść na wózek? Chciałabym zobaczyć tą waszą strefę spa... - zapytałam nieśmiało.
- Oczywiście. Czy mogę tylko zapytać, jaka jest diagnoza małej? Proszę nie zrozumieć mnie źle, bardzo mnie to ciekawi a nie ma jeszcze dokumentacji... - pielęgniarka lekko się zarumieniła.
- Uszkodzenie nerwu błędnego. Mała prawdopodobnie nie będzie mówić. - zdziwiłam się, z jaką łatwością przyszło mi poinformowanie jej o tym.
- Ojej, całe szczęście... - uśmiechnęła się kobieta. - Przepraszam, po prostu pracuję z niemymi dziećmi i to są takie słoneczka...bardzo szybko się uczą, są ekspresyjne, uczuciowe...Z każą niepełnosprawnością ciężko się pogodzić i nie zawsze będzie łatwo, ale sama pani zobaczy o czym mówię. A teraz zawiozę panią i pokażę gdzie można wchodzić z dzieckiem.