Rozdział Czwarty

995 63 27
                                    

Biały kolor, który dominował w skrzydle szpitalnym, przytłaczał mnie do tego stopnia, że głowa zaczęła mi nieprzyjemnie pulsować.

Madame Pomfrey z surową miną pochyliła się nade mną. Skrzywiłam się delikatnie, kiedy poświeciła mi różdżką po oczach. Zamknęłam oczy, na co kobieta jedynie prychnęła.

— To bardzo głupi pomysł panno Potter. Z badań wynika, że jest pani osłabiona, niedożywiona i odwodniona. Pani wyniki z krwi wołają o pomstę do nieba, anemia, żelazo tak niskie, że aż dziwie się, że Pani jeszcze chodzi. Niedoczynność tarczycy. Mam wymienić dalej? — wyrzuciła z siebie, tak szybko, że do mojego mózgu ledwie dochodziły informacje, które do mnie mówiła.

Odchyliłam głowę na poduszce, czując jak w moim gardle wyrosła wielka gula. Zacisnęłam szczękę, starając się nie rozpłakać, ale oczy i tak zaszyły mi łzami.

Moje życie było beznadziejne, ja byłam beznadziejna.

— Nie płacz dziecko, pomożemy ci. Zaczniesz łykać hormony na tarczyce i żelazo. Będzie dobrze. — pokiwałam niemrawo głową na słowa kobiety, ale nawet na nią nie zerknęłam, wbijając wzrok w biały sufit Skrzydła Szpitalnego.

Kobieta westchnęła cicho i ruszyła w kierunku swojego kantorka. Zamknęłam oczy i po raz kolejny zapragnęłam zwyczajnie zniknąć. Obróciłam się na bok, podkładając ramię pod głową.

Właściwie to nie wiem, ile tak leżałam. Straciłam poczucie czasu, bo wszystko znowu zaczęło mi się zlewać w jedną, wielką, czarną plamę. Z dziwnego stanu pół snu wybudziło mnie otwieranie drzwi. Ale nie takie zwykłe. Huk uderzenia o ścianę za nimi rozniósł się po całym pomieszczeniu jak nie zamku i przysięgam, że wybudziłby nawet martwego.

— Anette Vanessa Potter! — przełknęłam ślinę, ponosząc delikatnie głowę, a mój wzrok spotkał się ze wściekłymi, ale jednak zmartwionymi oczami mojego kuzyna. Właściwie to szukałam sobie w głowie jakieś nory do schowania. James nigdy nie mówił do mnie pełnym imieniem, chyba że był na mnie naprawdę zły, tak jak, wtedy kiedy jako dziecko złamałam mu jego miotłę.

Niespecjalnie oczywiście, po prostu byłam nieudacznikiem.

— Jak mogłaś doprowadzić się do takiego stanu? Merlin cię opuścił? — krzyknął, a ja skrzywiłam się, bo jego głos obił się po mojej czaszce jak piłeczka kauczukowa rzucona z całej siły w ścianę.

— Nie krzycz James, źle się czuje. — mruknęłam, kładąc się z powrotem na poduszce. Głowa kuzyna zaraz pojawiła się nade mną, a jego wyraz twarzy znacząco złagodniał. Brunet westchnął cicho i przejechał ręką po włosach. Zawsze tak robił, kiedy się denerwował.

— Przepraszam, po prostu się martwię. — westchnął, a słaby uśmiech wykwitł na jego przystojnej buzi. Uniosłam delikatnie rękę i zmierzwiłam mu włosy, wysilając z siebie słaby uśmiech.

— Nic mi nie będzie Jamie. — powiedziałam to tak przekonanym tonem, że prawie sama sobie w te słowa uwierzyłam. Brunet westchnął po raz kolejny i ścisnął delikatnie moją dłoń, leżącą na łóżku.

Nie chciałam smucić Jamesa, nie zasłużył na to. Był dobrym człowiekiem.

A ja byłam zmęczona; udawaniem, egzystowaniem i kłamaniem.

***

Dwa dni później wróciłam na lekcje. Rano łyknęłam prawie garść tabletek i wmusiłam w siebie niewielkie śniadanie. Jęknęłam męczeńsko, kiedy Grace i Veronica ruszyły w kierunku lochów, gdzie znajdowała się klasa od eliksirów.

Zajęłam swoje miejsce w klasie, w myślach błagając, by zadzwonił już dzwonek oznaczający koniec zajęć. Moje marzenia zostały jednak zrujnowane w tym samym momencie, kiedy krzesło obok mnie zostało odsunięte, a na nim usiadł Black, nie zaszczycając mnie nawet jednym spojrzeniem.

Dzieci Burzy ➸ 𝖗𝖊𝖌𝖚𝖑𝖚𝖘 𝖇𝖑𝖆𝖈𝖐Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz