nos || 3

532 38 33
                                    

Na następny dzień Alex miał się dobrze, a nawet i wyśmienicie, biorąc pod uwagę to, że jego twarz nie była nawet opuchnięta, a po pozostałych, pseudo "obrażeniach" pozostało jedynie parę zadrapań na krzyż.
Chyba pierwszy raz od naprawdę długiego czasu tak dobrze udało mu się wyjść z dosyć ciężkiej sytuacji na drugi dzień. Ciężkiej, bo jak każdy normalny człowiek miał pracę, a głupio byłoby zwyczajnie pójść do biura z opuchniętym, czerwonym nosem, bardziej garbatym niż zazwyczaj. Chyba ciężko byłoby ukryć to przed troskliwym i cholernie spostrzegawczym szefem, który zwracał się do niego "synu", zamiast tak, jak do wszystkich, po nazwisku.

Cóż, dla Hamiltona było to całkiem miłe, chociaż nie wiedział, czy powinien brać to za wyróżnienie, czy może bardziej jako wyrażenie swojego współczucia co do jego tragedii rodzinnej. Alex niekoniecznie to rozumiał, było przecież dużo sierot na świecie, a on był już przecież dorosły i w swoim mniemaniu nie potrzebował wsparcia w tym przypadku... Więc go to dziwiło.
Ale dobrze wiedział, że musiało stać za tym coś więcej, ponieważ pomimo jednej z kłótni, którą zgotował Georgowi za nazywanie go "synem", która skończyła się na ryku Karaibczyka, zamiast wypowiedzenia dostał ciepły, pełen współczucia uścisk i masę mentalnego wsparcia.

Wydał z siebie ciche, pełne nostalgii westchnięcie, chociaż ciężko stwierdzić, czy wydał je na to wspomnienie, czy może bardziej na widok przepełnionego autobusu, w którym właśnie zawitał, wzdłuż którego szedł, patrząc za jakimlolwiek, najmniejszym, wolnym miejscem.
Ludzie wracają z pracy tak samo jak on, nie ma co się dziwić.

Wreszcie znalazł jednak, szczęśliwie bądź nie, jedno, chyba nawet jedyne wolne miejsce, na którym wkrótce usiadł. Szczęśliwie, co było jedno powodowe, bo nie musiał stać jak kołek na środku pojazdu (był za niski na złapanie się rury na górze), a nie szczęśliwie z dwóch powodów: pierwszy był taki, że musiał usiąść obok jakiegoś mężczyzny, na którego nie zwrócił nawet uwagi, nie ściągnął przy tym słuchawek z uszu i nie odwrócił w jego kierunku wzroku.
Po drugie się dowiecie.

Odetchnął, słysząc w słuchawkach znajome nuty jednej z jego ulubionych piosenek, z czego w pamięć zapadło mu szybkie, splecione z wcześniejszym wersem: "atakuj, atakuj, mam to co dnia", które było wypowiedziane w wyjątkowo specyficzny sposób przez autora.
W sumie, chętnie przeszedł by się na nogach do domu, jednak nie mieszkał wcale na tyle blisko, aby taki spacer był w jakikolwiek sposób przyjemny.

Właściwie nie mieszkał też daleko, ale był zmęczony i chciał już jak najszybciej znaleźć się w umiłowanej mu kamienicy, którą dzielił tylko z trzema osobami, a dokładniej Gilbertem, Herculesem i Johnem.
Miło, bo dzielili razem duży, a wręcz ogromny salon i tak samo wielką kuchnię. Reszta pokoi była do własnej dyspozycji – pracownie malarskie, krawieckie, albo zwyczajnie pokoje na graty, lubo miejsce na przetrzymywanie książek i nikomu niepotrzebnych akt. Można by było się tego po nich spodziewać, szczerze mówiąc.

– Nie wierzę. – usłyszał Alex po swojej lewej, z ust mężczyny siedzącego obok. Hamilton podniósł na niego pytający i lekko nietrzeźwy wzrok, ze względu na poziom zamyślenia, w jakim się znajdował. Nieznajomy uśmiechnął się do niego przepraszająco, po czym podał mu swój telefon. – Przepraszam, po prostu nie mogę uwierzyć. Wiedział pan, że jeden z najbardziej znanych i cenionych prawników wrócił trzy dni temu z Francji? To niewiarygodne! Uratował kiedyś mojego siostrzeńca z najgorszego bagna, od tego czasu nasza rodzina jest mu wdzięczna i–

I właśnie w tej chwili Alexander odłączył się od świata zewnętrznego, a widząc zdjęcie rzekomego prawnika jego serce przestało na chwilę bić.
No, przynajmniej mu się tak zdawało.
Oczami wodził powolnie po ekranie telefonu, na którym widniał jakiś e-magazyn, artykół i... I nagłówek: "Thomas Jefferson is coming home!".

A więc Thomas Jefferson.
A więc ten ciemnoskóry, wysoki, przystojny, aczkolwiek wybuchowy, ekscentryczny, arogandzki Wirgińczyk jest prawnikiem, tak samo jak Hamilton.
A więc.

Karaibczyk pomrugał parę razy, czując jak autobus się zatrzymuje, co poskutkowało nieznacznym popchnięciem do przodu. Może i dobrze, Hamilton nareszcie wybudził się ze swego rodzaju transu, w którym znajdował się już całkiem długo, ale nie koniecznie był w stanie odzyskać spowrotem poczucie czasu.
Widząc, że stają przed znanym mu już doskonale przystankiem, zerwał się do siadu, przepraszając osobę po jego lewej i wręcz pobiegł w stronę wyjścia, w krótce znajdując się na chodniku.

Kiedy zaczął już iść w lewo tym samym chodnikiem, ilekroć próbował zająć sobie głowę czymś innym niż dzisiejszą sytuacją w autobusie, jego myśli i tak wracały do Thomasa, co Hamiltonowi nie podobało się ani trochę, ale kiedy już otwierał drzwi do budynku zaprzestał próby zmienienia punktu zaczepienia myślami. Natomiast w chwili, kiedy te drzwi zamykał, zaczął się szczerze zastanawiać, jakie są szanse na to, że spotkał kogoś, kto wygląda tak samo, identycznie jak popularny prawnik.
Pewnie stosunkowo małe, szczególnie, że są aktualnie w tym samym kraju.

Odetchnął, rzucając się z impentem na kanapę, dodatkowo nawet nie zwracając uwagi na chłopaków, którzy również zajmowali się sobą.

A więc Thomas Jefferson. Sławny, popularny prawnik, podobno i dobry. Chociaż Alex nie mógł być pewny do tego ostatniego, wybawienie jednej osoby nie czyni go dobrym we własnym zawodzie... Ale jeżeli był prawnikiem, to Hamilton musiał przyznać sobie, że dosyć słabo znał prawo, skoro spuścił mu wpierdol na środku chodnika, jakgdyby nigdy nic.



•  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •  •   •  •

Bardziej krótkie jak i niedbałe o niepełne dwieście słów, ale to akurat nie brak weny, tylko zwyczajne podekscytowanie nowym rp ;w;
Nie sprawdzałam błędów, przepraaaszam

Jeżeli ktoś by chciał rp na mesie z Hamiltona to ja chętnie uwu

fight me || jamiltonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz