jesień średniowiecza || 21

418 35 59
                                    

Było jesienne popołudnie. Trochę czasu minęło od kolacji z Thomasem, jednak przez ten cały czas rozwijali swoją znajomość coraz to głębiej i jakoś tak... lepiej. Intensywniej. Nigdy temat do rozmów między nimi nie miał końca, a rozmowę zazwyczaj przerywała osoba trzecia. Okazało się, że wcześniejsi zażarci wrogowie są teraz do siebie bardzo podobni i sobie niesamowicie bliscy, chociaż i tak jeszcze sobie tego nie okazywali, co było chyba oczywiste. Alex nie jest aż tak otwarty wobec nowo poznanych ludzi, jednak zawsze był pomocny i nadzwyczaj miły.
Jednak tym razem to Alex potrzebował czyjejś pomocy.

Siedział na mamrurowo - drewnianej ławeczce gdzieś w okolicy, która była wstępnym wejściem do parku. Ponieważ jesienna pogoda bywa nieprzewidywalna i zdradliwa, a dzień był jaki był, po jego policzkach spływały strumienie słonych łez, a sam się nie przejmował tym, że nie był odpowiednio przygotowany na deszcz, a raczej z czasem powstającą ulewę, która jeszcze intensywniej go poruszała i dobijała. Z początku były to same pojedyncze krople bijące o suchy chodnik, jednak z czasem zmieniło się to w agresywną już zdecydowanie nie mżawkę. Tak samo było z płaczem Alexandra. Z początku pojedyncze łzy, teraz nie dość, że przemoczony do suchej nitki, to jeszcze ze spuszczoną głową i spuchniętymi od płaczu oczami. Mocno zagryziona dolna warga, czerwone policzki, nos, knykcie. To wszystko był Alexander, tyle, że na huśtawce emocjonalnej, która zdecydowanie za szybko się dzisiaj bujała.

Pociągnął zaczerwienionym noskiem, jednak w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na osobę, która usiadła na tej samej ławce tuż obok niego. Bał się i głównie obawiał spojrzeć w lewo, bojąc się, że zobaczy kogoś znajomego, kogoś, kto znał by przyczynę jego wzruszenia. Oczekiwał jednak kogoś, komu mógłby o tym powiedzieć, gdyby tylko nadażyła się taka okazja.

– Fatalny dzień, co? – spytał cicho Thomas, uśmiechając się do niego czule, jednak z iskrzącym się gdzieś w oczach żalem i współczuciem. Zagryzł dolną wargę, widząc Alexandra w takim stanie. Czuł się za niego odpowiedzialny, dodatkowo serce mu się krajało, kiedy wiedział, że najchętniej zamknąłby go w swoich ramionach i nigdy nie wypuścił, przynajmniej nie w takim stanie, ale nie mógł tego zrobić bo byli zwyczajnymi znajomymi z pracy. Najchętniej schował by go przed całym światem, aby nie stała mu się krzywda... a tu spotyka go, płaczącego samemu na deszczu, przemarzniętego i przemoczonego. Popatrzał dłuższą chwilę na żółtą parasolkę, po czym ze swojej głowy przełożył ją nad skuloną postać małego, wzruszonego Alexandra, samemu wystawiając siebie na deszcz. Teraz liczyło się jego bezpieczeństwo. – ...opowiesz mi?

Karaib nie spojrzał na osobę po swojej lewej nawet na chwilę. Intensywnie wpatrywał się w szarą jak teraz jego uczucia kostkę, z której zrobiono chodnik, do czasu, kiedy nie przestał czuć deszczu spadającego na jego ciało. Popatrzał w górę, a widząc parasolkę odetchnął, zaraz patrząc na Thomasa, który z jego powodu był teraz wystawiony całkiem na deszcz.
Odetchnął z przybyciem, bardziej wtulając się w swoją dżinsową, przemoczoną kurtkę.
Wymienili ze sobą spojrzenia i tyle wystarczyło, aby Tom zrozumiał, na jakim etapie przygnębienia jest Alexander, żeby na niego nie naciskać. Cisza w tym czasie całkiem im wystarczy i Jefferson zdawał się to nagle całkiem rozumieć, chociaż im dłużej czekał, tym bardziej wydawało mu się, że ze stresu zaczyna trawić własne wnętrzności. Jego ukochana osoba cierpi, a on musi na to patrzeć.

Jednak znacznie mu ulżyło, kiedy po dłuższym czasie, może jakichś dwudziestu minutach na deszczu, Alexander przysunął się do niego na tyle, aby stykali się ciałami, a co za tym idzie, byli pod jedną parasolką. Złapał delikatnie dłoń Thomasa w swoje dwie, chcąc poczuć wsparcie od strony kogoś, od kogo całkiem tego nie wymagał.
Oparł głowę o jego ramię, dopiero teraz dostrzegając, jak blado wygląda jego dłoń na tle tej Thomasa. Poza tym, Thomas miał duże dłonie, a Alex wyjątkowo drobne, więc dopiero dwiema był w stanie objąć tą Tom'a.

– Dzisiaj jest rocznica śmierci mojej matki... – powiedział cicho zachrypniętym głosem, zamykając przy tym oczy i nieco mocniej zaciskając dłonie na tej jego. Miał zachrypnięty głos, bo nie mówił nic już od dłuższego czasu. Tego, co powiedział, nie wiedział nikt z jego przyjaciół. Łatwiej jest mówić o takich rzeczach nieznajomym, bo pomimo uczucia bycia ocenianym, nie mamy za dużego pragnienia uzyskania chorej akceptacji, która tak naprawdę powinna nas gówno obchodzić. Thomas nie był co prawda obcy, ale zawsze był osobą krócej znaną, która akurat się natrafiła.

Thomas słysząc to zdanie jednocześnie zamarł, jak i znacznie się ożywił, odwzajemniając delikatnie uścisk dłoni. Czuł się potrzebny. Czuł, że znalazł się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i pomimo, że był zdruzgotany cierpieniem Alexandra, jego oczka w głowie, to czuł się szczęśliwy, że jest tu teraz z nim on, a nie żaden inny, ważniejszy przyjaciel.

– ...jak się z tym czujesz? – spytał, patrząc na niego ze zmartwieniem w oczach. Chciał w tej chwili wiedzieć absolutnie wszystko na temat samopoczucia jego słoneczka, bo to był teraz priorytet.

– Źle. – odpowiedział cicho, nie kusząc się na tłumaczenie swoich uczuć. Nie był chyba w stanie za dużo wykrztusić i był tego świadomy, dlatego nie rozwijał swoich wypowiedzi od razu, tylko po dłuższej przerwie, która też tu nastąpiła. – Źle. – powtórzył, kiwając nieznacznie głową, którą nadal i wciąż opierał o ramię Jeffersona. – Mało kiedy się tak czuję. Przepraszam, że widzisz mnie w takim stanie.

Jefferson nie był chyba wcześniej w większym szoku niż po usłyszeniu tych słów z ust samego Alexandra Hamiltona.

– Hej, nie, spokojnie... nie mów tak, ja... cieszę się że tu jestem. Chętnie cię wysłucham, słońce. – powiedział niemal szeptem, zaczesując jego brązowe pasma za ucho, zdobywając się przy tym na nieznaczny, delikatny i naprawdę skromny uśmiech. Ten uśmiech dodał Alexowi niesamowitej otuchy i w pewnym sensie pewności siebie, bo był pewny, że Thomas nikomu nie wygada, nie narobi plotek, ani go nie wyśmieje. Alex nieznacznie odwzajemnił uśmiech, pomimo, że z jego strony było to w wiele bardziej niepewne. Thomas go za to co prawda nie winił.

– Ale ja chyba nie chcę o tym opowiadać... – powiedział, ale widząc minę Thomasa odetchnął z rozbawionym uśmiechem mimo wszystko pełnym sentymentu i smutku – Moja mama umarła kiedy byłem mały. Byliśmy tak samo chorzy, ale to ja miałem silniejszy organizm... – powiedział, wtulając się w ramię Thomasa, konkretniej wczuwając się w bijące od niego ciepło. Tom był raczej ciepłym człowiekiem i nie chodzi tu wcale o to, że był gorący. Zwyczajnie jego temperatura ciała była nieco wyższa niż normalnie.

– Przykro mi... – szepnął wyższy z nich, mimo wszystko rozpływając się pod uczuciem tych drobnych rączek oplatających jego ramię i przedramię. Przymknął oczy, podając Alexowi na chwilę parasolkę, tylko po to, aby za chwilę położyć dłoń na jego policzku i otrzeć jego zarumienioną twarzyczkę od łez. – Co ty na to, żebym odprowadził cię do domu? Przeziębisz się...

– Nie chce iść do mojego domu...

– W takim razie zapraszam cię do swojego. – Wirgińczyk posłał mu ciepły uśmiech, na który Alex sam się uśmiechnął.


• • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • •

wow już 21 rozdział a oni dopiero zaczynają się gzić, kogo to irytuje bo mnie w ciul?

ładny rozdział twt?
napisałam go w godzinę jednym ciągiem ;w;

fight me || jamiltonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz