ROZDZIAŁ PIERWSZY

2.4K 31 83
                                    

xXx

rozdział,

w którym prawie uciekam za mąż

xXx


W najlepszym wypadku skończyłabym studia i wyszła za mąż w piątek, bo wtedy knajpy mniej sobie liczą za urządzenie przyjęcia, no i prościej znaleźć catering. Miałabym na sobie perłowobiałą suknię, z długim welonem, który ciągnęłabym po ziemi, żeby ścierał cały kurz ze źle wypranego, czerwonego dywanu w rodzinnym kościele. Myślę, że czułabym się nawet spełniona, mając dwójkę dzieci, nudne mieszkanie w bloku i etat w sklepie.

Chyba zaczęło się od wielkiej miłości, bo miał na imię Maurycy. Wiecie, w pewnym momencie życia zaczynamy przywiązywać wagę do innych rzeczy. W podstawówce walczyłam o ładne kredki i chwaliłam się umiejętnym zaplataniem warkoczy, w gimnazjum na siłę popalałam słabe papierosy, w liceum zmuszając się do noszenia niewygodnej torebki zamiast plecaka. Kiedy rzuciłam wszystko i pojechałam żyć za stypendium do wielkiego miasta, spodziewałam się, naturalnie, że znajdę chłopaka na miarę moich fantazji. Pracą też bym nie pogardziła, ale, priorytety i inne pierdoły tego typu.

Znalazłam Maurycego. Nie należał do najbardziej wysmakowanych czekoladek w bombonierce, ale z krzywym zgryzem nie miałam w czym wybierać, a poza tym zaprosił mnie pierwszy. W moim umyśle to zobowiązywało. Zwłaszcza że wychowałam się w domu, w którym zawsze powtarzano, że powinnam siedzieć prosto, odpowiadać proszę zamiast co i nie odginać stóp przy chodzeniu w prawo. Powrót z dżentelmenem pod pachą należał do bardziej niż wskazanych zadań na przyszłość.

Poza tym mam słabość do wymyślnie brzmiących imion. Kiedy wymawiasz Kazik, brzmi to o wiele mniej stosownie i elegancko od, chociażby mojej Emilii czy takiej Eleonory. Potrafiłabym zgrzeszyć dla rudego (i w dodatku piegowatego) Maurycego, ignorując nieporadne zabiegi uroczego Kacpra z roku wyżej.

Trudno powiedzieć, dlaczego wpadłam w zauroczenie osobą, która tak bardzo mną pogardzała. Wiem, że wtedy wmawiałam sobie potęgę jego uroku osobistego i błysk białych (szarych) zębów. Nie przeszkadzało mu moje palenie, mnie jego lekkie seplenienie, a wspólna tułaczka po Warszawie jakoś nas zbliżyła. On pochodził z zadupia, ja z jeszcze większego. Oboje żyliśmy na łasce państwa i wypłat stypendialnych, które nieregularnie wpadały w okolicach dziesiątego dnia każdego miesiąca. Te same pieniądze przepijaliśmy na kiepskie kawy w Starbucksie, tanią wódkę z Biedronki i, burżuazyjnie, kupując bilety do Multikina.

Zaczęło się właśnie od tego kina, wspólnych wypadów na maratony filmowe i miłości do filmu „Misja: Kleopatra". To musiało rozwinąć się w coś więcej. Studentka dziennikarstwa, student filologii angielskiej, wspólnie szliśmy razem przez świat. Po trzech miesiącach od poznania zostaliśmy parą, po niecałych trzech latach miałam już na karku pięć kredytów i tani pierścionek zaręczynowy na palcu, a Maurycy głośno pieprzył się za ścianą pokoju z moją współlokatorką.

Świat wcale nie runął mi na głowę, to nie wina losu, że okazałam się idiotką.

Po prostu jednego dnia weszłam, gotowa ogłosić, że właśnie ujebałam swoje studia i dziekan nie zezwolił mi na kolejną dziekankę ani nie wpuścił mnie na semestr bez wpisu, a oni nie zdążyli skończyć na czas. Nie było w tym jakiejś wielkiej nienawiści, rzucania krzesłami i darcia ubrań przy wrzucaniu ich do walizki. Po pierwsze mieszkanie i tak wynajmowałam od rodziców Hanki, więc to raczej ja musiałam spakować manatki. Przy stanie mojego konta mogłam sobie pozwolić co najwyżej na ekskluzywny apartament bez drzwi i okien na dworcu centralnym, w najgorszym wypadku pod mostem łazienkowskim. Pozycja menela do mnie nie przemawiała, więc tylko stałam w drzwiach naszego wspólnego pokoju, patrząc na napoczęte pudełko moich zapasowych prezerwatyw, które chowałam w szafce nocnej.

Trójkąty sferyczneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz