21 listopada 1991
- Musisz wyjeżdżać?
- Tego chciałam od dwóch lat, Ben. - odpowiedziała, a ten tylko przytaknął.
Beverly wyjeżdża do Portland, Mike mówił, że zostaje w Derry, Bill planuje wyjechać, Ben nie wiadomo, Stanley już się powoli pakuje.. A Richie...
- Gdzie Richie? - zapytałem nie nawiązując w ogóle do tematu.
- Nie wiem. Nie było go przecież kilka dni. - odpowiedział mi Bill.
Od trzech dni nie mogę przestać o nim myśleć, o tym co się wydarzyło. Prychnąłem na swoje myśli. "Zostańmy przyjaciółmi". Na chuj mi to było? Dlaczego mówię to, czego nie chcę? Żałuję. Nawet nie wiem gdzie jest, tak nagle zniknął.
Patrzyłem przed siebie o niczym nawet nie myśląc. Przyjaciele patrzyli na mnie ze smutkiem w oczach. Powiedziałem im co się wydarzyło, nie przepuścili chwili mojej słabości.
Jakiś samochód zatrąbił, co wybudziło mnie z zamyśleń. Beverly żegnała się z każdym po kolei. Gdy był czas na mnie po prostu mnie przytuliła.
- Wszystko się jakoś ułoży, Eds. - powiedziała, a ja załamałem się, bo Richie mówił na mnie "Eds".
- Nie nazywaj mnie tak. - mruknąłem, a ta uśmiechnęła się.
Beverly wsiadła do samochodu i to był ostatni raz odkąd ją widziałem. Patrzyłem na swoje dłonie nic nie mówiąc.
Każdy rozszedł się do swoich domów, a ja nadal siedziałem tam gdzie wcześniej. Wyciągnąłem swój żel antybakteryjny. Nałożyłem go sobie trochę na dłoń i rozsmarowałem.
- Po co to używasz skoro gówno daje? - usłyszałem znajomy głos, na który czekałem. Wstałem od razu i odwróciłem się.
- Richie... - powiedziałem cicho i podbiegłem do niego.
Beverly jest chyba jakimś jasnowidzem. Zawahałem się chwilę, ale i tak go przytuliłem.
- Ledwo trzy dni mnie nie było o ty już się mazgalisz. Ogarnij się pizdo. - powiedział, a ja zaśmiałem się tylko.
- Przepraszam za—
- Jest okej, przeszło mi.
- Więc..?
- Przyjaciele? - zabolało.
- Przyjaciele. - uśmiechnąłem się lekko.
Staliśmy chwilę w niezręcznej ciszy, dopóki nie zaproponowałem pójścia gdzieś. Z racji tego, że już jest listopad i wcześnie robi się ciemno to nic tego nie zmienia i Tozier bez dłuższego namyślania — zgodził się.
Idąc wypuszczałem powietrze z buzi i patrzyłem jak para wylatuje mi z ust. Richie obserwował mnie z rozbawieniem, a ja dalej się bawiłem. Zastanawiałem się w ogóle gdzie pójdziemy.
- Wyjeżdżam dzisiaj. - powiedział nagle.
- Co? Jak to?
- Nie wiem, nie pytaj się mnie. - odpowiedział nie patrząc na mnie.
- Kiedy wrócisz?
- Obawiam się, że tego nie zrobię. - powiedział, a ja nic więcej nie mówiłem.
Poszliśmy pograć sobie w gry video. Szczerze, dwa lata temu robiłem to ostatnio. Straciłem swój dryg. Gdy po raz kolejny raz przegrałem, Richie zaczął się ze mnie śmiać.
– To przez te głupie popsute przyciski!
– Co ty pierdolisz, poprzednią rundę na nich grałem i jak zwykle wygrałem. Po prostu ty nie potrafisz grać!
– Jestem mistrzem w takie gry. - gdy to powiedziałem Richie wybuchł śmiechem, a ja poczerwieniałem ze złości.
– Po prostu przyznaj, że takie coś cię już nie kręci.
- Znudziło mi się to. - przyznałem.
- Oho Pan dorosły, znudziło Ci się granie z przyjacielem?
– Co do cholery, przed chwilą sam mówiłeś żebym to powiedział!
– Żartuję, żartuję! - poklepał mnie po ramieniu - skoro Ci się znudziło to możemy stąd iść. - gdy to powiedział po prostu mu przytaknąłem, więc wyszliśmy z salonu gier.
Zakończyło się na tym, że staliśmy pod domem Toziera mając ochotę się już żegnać. Jednak coś mnie trzymało przy nim, bo bałem się, że go już nigdy nie zobaczę. Włożyłem ręce do kieszeni i patrzyłem na Richiego. Boli mnie to, że to już koniec Frajerów. Każdy z nas wyjeżdża. Prawie każdy.
Spojrzałem ponownie na Toziera.
- Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze kiedyś. - powiedział.
- Ta. - mruknąłem, a on przytulił mnie na pożegnanie. Bolało mnie to, nie powiem. Strasznie bolało. Nie chciałem go stracić. Tak miało wyglądać to pożegnanie? Przytulenie i spierdalaj?
– Richie...
– Hm?
– A nie lepiej jakbyś wyjechał jutro i pożegnał się z wszystkimi?
– Nie mogę, to nie ode mnie zależy. Matka mówiła, że dzisiaj miałem czas na pożegnanie się. I zrobiłem to. Ale z Tobą chciałem spędzić więcej czasu. - patrzył na mnie ze smutkiem w oczach.
To naprawdę koniec. Miałem nadzieję, że teraz wszystko się ułoży, będzie między nami dobrze. Czuję, jakby wyrwano mi połowę serca, do której należy Richie. Tak nagle, z dnia na dzień mówi mi jak gdyby nigdy nic, że wyjeżdża. Czy on wie jak ja mogę się czuć? To jest tak cholernie bolesne. Będę to powtarzać przez długi czas, ale to kurwa boli jak chuj.
Uśmiechnąłem się jednak słabo w jego stronę tak naprawdę będąc załamanym.
Gdy ten odchodził nadal stałem w miejscu i obserwowałem go bacznie.
- Richie?
Gdy ten się odwrócił od razu pocałowałem go w usta. Richie, cały czerwony odepchnął mnie od siebie.
- Przepraszam ja...- nie dał mi dokończyć, bo tym razem to on zaatakował mnie swoimi ustami. Uśmiechnąłem się przez pocałunek i oddałem go. Gdy się od siebie odsunęliśmy wybuchnęliśmy śmiechem, jak zobaczyliśmy swoje czerwone poliki.
– Nie chce, żeby to się skończyło. - ten tylko się uśmiechnął.
- Do kiedyś, Eds. - powiedział. Nie miałem zamiaru mówić mu, że przeszkadza mi to, jak na mnie mówi, bo nie chcę kłamać.
Gdy ten odchodził postanowiłem i ja. Wycofywałem się już powoli.
- Będę tęsknić. - powiedział, ale ja nie odpowiedziałem. Ukuło mnie to w sercu. Ale zignorowałem to uczucie i poszedłem do domu.
Rzuciłem się na łóżko nadal się uśmiechając na wspomnienie. Dotknąłem opuszkami palców swoje usta nadal nie przestając się uśmiechać. Na to czekałem. Jednak moja mina zrzedła, gdy zrozumiałem, że był to początek, ale również i koniec. Podniosłem się do siadu, wziąłem ramkę ze zdjęciem i przejechałem palcem po twarzy Toziera.
- Ja za tobą też, Rich. - powiedziałem sam do siebie.
Westchnąłem ciężko i postanowiłem wstać. Wyciągnąłem walizkę spod łóżka. Patrzyłem na nią pusto po czym otworzyłem ją i chowałem do jej wnętrza tylko najpotrzebniejsze dla mnie rzeczy.
CZYTASZ
it's been a while | reddie
Fanfic"Eddie my love, I love you so. Eddie my love, I love you so. Please, Eddie, don't make me wait too long." Czyli słowem wstępu zagłębimy się w historię dwójki przyjaciół, a mianowicie Eddiego i Richiego, którzy mieli się ku sobie. TW : przekleństw...