Kochani czytelnicy - Ci przyszli i Ci teraźniejsi!
W związku z tym, że piszę to opowiadanie na nowo, nie przestraszcie się, proszę, różnicy, jaka jest między rozdziałami! Idzie mi to bardzo żmudnie, więc niewykluczone, że podczas czytania natkniecie się na stare rozdziały, które są tak kiczowate, że aż skręca mnie w środku, gdy je czytam :/
Pragnę Wam również przypomnieć, że to co czytacie jest fanfiction, które wymyśliła sobie moja wyobraźnia. Mówię Wam o tym dlatego, że w dalszych etapach opowiadania możecie natknąć się na pewne nieścisłości w datach, które są zamierzone! Staram się zachować prawidłowy ciąg, ale mam również zaplanowanych kilka wydarzeń, które w rzeczywistości wydarzyły się na wiele lat wstecz, więc proszę - wybaczcie mi to, jeśli coś będzie się gryzło!
Życzę przyjemnej lektury :)
1977/1978
— Zaraz wyrwę temu gnojkowi jaja, a potem wsadzę mu je do gardła, żeby się nimi udusił!
Kryjąc ziewnięcie w rękawie za dużej bluzy, przenoszę otępiały wzrok z Proroka Codziennego na zdenerwowaną Lily Evans, której twarz obecnie zlewa się z rudym kolorem jej włosów. Jej nozdrza drgają niebezpiecznie, jakby naprawdę za chwilę miała wyjść z siebie i stanąć obok.
— Co tym razem zrobił James? — pytam, z zaciekawieniem obserwując to, jak dziewczyna chodzi naprzeciwko mnie to w jedną to drugą stronę, klnąc pod nosem. — Znowu wymyślił jakiś głupi żart? — dopytuję, nalewając sobie soku dyniowego do jednego z złotych kielichów.
Dzisiaj był trzydziesty pierwszy grudnia, a że większość uczniów wyjechała na przerwę świąteczną, Wielka Sala była niemal pusta. Poza mną, zagotowaną Lily i Grubym Mnichem nie było tutaj nikogo więcej. Uwielbiałam leniwe poranki, dlatego już przed ósmą wybrałam się na lekki rozruch, aby jak najszybciej wrócić do świata żywych po nie przespanej nocy. Od kilku dni miałam okropne problemy z bólem głowy i nie wiedzieć czemu – zawsze łapały mnie one wieczorem. To był dziwny mechanizm. Podczas nocy wierciłam się po łóżku bliska wyrwania sobie włosów z głowy, po to, by następnego dnia zachowywać się jak gdyby nigdy nic.
Syriusz twierdził, że może mnie coś podświadomie męczy. Tylko że ja nie miałam żadnych problemów! Byłam zwykłą nastolatką z paczką wspaniałych przyjaciół. Miałam siedemnaście lat, za chwilę kończyłam naukę w Hogwarcie i miałam plany na resztę swojego życia. Poza Voldemortem i jego chorymi przydupasami naprawdę nie miałam większych zmartwień.
Ziewając raz jeszcze, wracam myślami na ziemię do Lily, która w końcu postanowiła posadzić swoje cztery litery naprzeciwko mnie.
Moja przyjaciółka od zawsze była złotym człowiekiem. Miała wielkie serce i była chorobliwie życzliwa dla innych ludzi. Pomagała każdemu, miała najlepsze oceny, a profesorzy ją ubóstwiali – czasami do porzygu. W naszej paczce, Lily, była tą osobą, która razem z Remusem zawsze ogarniała. Pilnowała nas na imprezach, dbała o to, żebyśmy jedli śniadanie, a nawet czasami pisała nam prace domowe, kiedy my byliśmy zbyt leniwi, aby ruszyć dupsko ku lepszej przyszłości.
Jej ukochany, James Potter, z kolei był bardzo osobliwą osobistością, chociaż jak dla mnie, chłopak był wrzodem na tyłku, którego nijak nie dało się pozbyć, a jeśli już się to zrobiło, to zawsze, nie wiadomo czemu, wracał w to samo miejsce i był jeszcze bardziej upierdliwy niż poprzednio. W naszej grupie przypadała mu rola śmieszka, bo był tak głupi, że jego debilizm w ułamku sekundy udzielał się każdemu z nas.
CZYTASZ
Friends with benefits // Syriusz Black
FanfictionPrzyjaźń bez zobowiązań jest fantastyczna dopóki w grę nie wchodzą uczucia, prawda?