Było cicho. Było bardzo, bardzo cicho.
Siedziałem sam na podłodze z litego kamienia. Nade mną górowały szafki kuchenne, jakby szczyty górskie pokryte śnieżnobiałym puchem na czubku. Przy uchylonej zmywarce stały dwie puste butelki po piwie, trzecia leżała obok, a z jej szyjki sączyła się piana, roznosząc się po podłodze niczym istna plaga. Światła były zgaszone, tylko lampki ogrodowe z czujnikami dnia połyskiwały za oknem, a powstałe za ich pomocą cienie ciągnęły się po całym pokoju długimi, ciemnymi pasmami. Jedno z dużych okien było otwarte na oścież, z zewnątrz wlewał się grudniowy chłód.
Było cicho. Było bardzo, bardzo cicho.
Chowałem twarz między kolanami ubranymi w szorstki, jasny dres. Płakałem, bezgłośnie powtarzając słowa piosenek Beatelsów. Trzęsłem się z zimna, ale nie miałem siły, aby wstać i zamknąć okno. Nie miałem siły na nic. Nie miałem siły żyć.
Choć nie słychać było mojego oddechu, to czułem powietrze wpływające falami do moich płuc. Czułem, jak serce w przyspieszonym tempie rozprowadza świeżą krew po organiźmie. Jak tlen z tętnic przechodzi aż do najmniejszych naczyń włosowatych. Jak wszystko drży, a ja drżę razem z tym.
Chciałem znów być sobą, młodym bogiem, geniuszem w białym dresie. Chciałem poczuć, że żyję, myślę, czuję. Chciałem poczuć się jakoś. Brakowało mi innych uczuć poza apatią, która nie dawała spać po nocach.
Z trudem obróciłem głowę i położyłem mokry policzek na kolanie. Spojrzałem na zegarek na piekarniku, który rozbłyskiwał czerwoną poświatą pośród innych szafek. Wskazywał godzinę dwudziestą trzecią dwa.
Zamknąłem oczy. Przez powieki boleśnie przebijały się myśli, jakby pokazy slajdów nałożone na siebie warstwowo we wszystkich czterech wymiarach. Bolało, ale nie mogłem otworzyć oczu. Na zewnątrz było zbyt jasno.
Czułem, jak strumienie łez spływają mi po twarzy. Jak wodospadami opadają mi na kołnież białego t-shirtu z jakimś znanym nazwiskiem. Jak coraz bardziej przebijają się przez dresowy materiał spodni i docierają wprost do skóry kościstych kolan. Nie potrafiłem przestać i nie wiedziałem nawet czy chcę przestawać
Otworzyłem oczy. Strużka śliny chyba powoli łączyła się ze łzami na wysokości podbródka, ale trudno było mi to stwierdzić. Wszystko było mokre, wszystko było brudne. Cuchniało ohydą.
Gwałtownym ruchem ręki sięgnąłem po rozlewające się po podłodze piwo. Chwyciłem za szyjkę i upiłem łyk. Potem drugi, trzeci, przy czwartym butelka była pusta. Przyjżałem się jej uważnie. Próbowałem skupić uwagę na tym, jak czerwonawe światło zegarka łączy się z delikatnym połyskiem lamp ogrodowych. Chciałem dostrzec najmniejsze szczegóły, wszystkie niuanse padającego z różnych źródeł światła.
Obracałem butelkę, powoli, spokojnie. Trzęsła się moja ręka, butelka, światło, cienie. Wszystko dygotało, nawet mój wzrok nie mógł skupić się na niczym na dłużej niż sekundę.
Myślałem o wielu rzeczach, jednocześnie nie myśląc o niczym. Wszystkie wewnętrzne głosy krzyczały, płakały, jęczały, zagłuszały wszystkie myśli i wszystkie chęci. Mówiły o butelce, dużo o niej opowiadały. A ja patrzyłem na nią, nijakim, rozbieganym wzrokiem, kiwając głową w górę i w dół.
Nagle wypadła mi z rąk. Z pustym brzdękiem opadła na podłogę, odbijając się przy tym dwa i pół raza. Odgłos, który z siebie wydała też się odbijał, echem w mojej głowie, drążył dziurę w umyśle, palił wszystkie te głosy, które krzyczały i płakały i jęczały. Teraz już wszystkie, wszystkie, wszystkie krzyczały, piszczały z niewyobrażalną częstotliwością, niszcząc resztki pozostałej samokontroli.
CZYTASZ
patointeligencja ➔ opowiadanie
Spiritüel✱ mój ziomo w pierwszej lo zjarał amsterdam ✱ Sylwestrowe szaleństwo, sylwestrowy niepokój, sylwestrowe samobójstwo. opowiadanie ma oznaczenie dla dorosłych, bo jest jednym, wielkim i niezwykle brutalnym w swej obrzydliwości opisem śmierci, a ja dba...