Rozdział 5

385 10 150
                                    

Elena

Bóg, Matka Natura czy inny Stworzyciel, gdy wymyślił przeziębienie, chyba był chwilowo niepoczytalny, ale w sumie, gdy pomyślę, że miałabym teraz siedzieć przy biurku w gabinecie obok Damona, to zdecydowanie wolę zatkane zatoki i stan podgorączkowy. Nie wierzę w Boga, ale lubię przypisywać mu stworzenie świata. To chyba też pewien rodzaj wiary, tyle że w siły natury, więc może to Matkę Naturę powinnam nazywać Bogiem? Nie wiem i w sumie to chyba nie ma znaczenia.

Znaczenie ma to, że jestem przeziębiona, a to z jednej strony dobrze, bo nie muszę chodzić do pracy i widywać Damona, a z drugiej źle, bo kto lubi być chorym? Nikt, a już na pewno nie ja.

Poniedziałkowy maraton przez parking w cienkiej sukience dał mi się we znaki. Rozchorowałam się i leżę drugi dzień w łóżku.

Przewracam się z boku na bok, a w mieszkaniu rozlega się pukanie do drzwi.

— Boże, Matko Naturo czy inny Stworzycielu, nawet, jak jestem chora, to przysyłasz do mnie akwizytorów? — mówię głośno i wcale nie mam zamiaru wstawać i otwierać drzwi.

Pukanie jednak staje się natarczywe i w krótkim czasie przechodzi w łomot, jakby ktoś, kto puka, był pewny, że jestem w domu. Podnoszę głowę z poduszki i marszczę brwi.

Kto śmie!

W jedną chwilę jestem tak nabuzowana, że pomimo osłabienia, zrywam się z łóżka i idę zdenerwowana do drzwi. Nabieram powietrza do płuc, chcąc obrzucić obelgami natarczywego intruza i otwieram je zamaszyście. Kiedy widzę, kto stoi za nimi, zamykam natychmiast.

To Damon. Damon Salvatore. Syn Prezesa we własnej osobie.

On jednak zdążył włożyć szybko but między framugę a drzwi i nie mam szans zamknąć ich całkowicie.

— Powiedziałaś, że mam wracać — mówi spokojnie i czeka, aż przestanę miażdżyć mu stopę.

Przez moją głowę pędzi milion myśli z prędkością światła. Skąd wie, gdzie mieszkam? Śledzi mnie? Jestem w piżamie! Jednak najbardziej podstawowe pytanie brzmi: CO on tu do cholery robi!? Przecież zerwałam zakład!

Chyba nie liczy, że znów się z nim prześpię! DOBROWOLNIE!

Ponieważ stoi i nic się nie odzywa, a jego but wciąż tkwi uwięziony w progu, jestem zmuszona z powrotem otworzyć drzwi, bo nawet jeśli chciałabym, żeby stąd poszedł, to raczej bez nogi nie pójdzie.

Robię to z trwogą, otwieram, ale nie daję tego po sobie poznać. Zadzieram brodę do góry buńczucznie i spoglądam na niego.

Ubrany w białą koszulę i ciemnoniebieski garnitur podkreślający jego kolor oczu, stoi i patrzy na mnie, a w ręce trzyma papierową torbę z logo restauracji na rogu Piątej i St. Peter's. Znam tę restaurację. Jadam tam czasem obiad.

— Przyniosłem ci zupę — mówi i wyciąga torbę w moją stronę.

On mi nie odpuści. Już to wiem. Świat się kończy! Albo zaczyna? Nie jestem w stanie doprecyzować. Chyba jestem w szoku.

— Nie jadam zup z restauracji, są z benzoesanem sodu, jestem uczulona — kłamię jak z nut.

Opuszcza torbę i milczy przez chwilę, ale odchyla głowę do tyłu i patrzy na sufit. Jest zirytowany. Zastanawia się zapewne, w jaki sposób mógłby przedłużyć naszą już i tak krępującą, ale tylko oczywiście dla mnie, rozmowę, po czym znów się prostuje i mierzy mnie wzrokiem. Udaję, że tego nie widzę, stojąc przed nim w krótkich flanelowych spodenkach w kratkę i koszulce z krótkim rękawem. NIE MAM STANIKA! Natychmiast krzyżuję ręce na piersiach.

— Mogę wejść? — pyta.

Szczęka dosłownie spada mi na ziemię. Oczywiście tylko w mojej głowie, bo na twarzy mam minę pokerzysty. I o ile zewnętrznie staram się nad sobą panować, o tyle moje myśli nie wiedzieć czemu, przeszukują mieszkanie w poszukiwaniu porządku, jako potwierdzenia, że mogłabym go wpuścić.

Dlaczego się tym martwię? — pytam sama siebie w myślach. — Nie powinno mnie obchodzić, czy mam posprzątane. Jestem chora! To moje mieszkanie! Mam prawo mieć nieporządek, kiedy chcę i jeśli chcę! Niech wejdzie i zobaczy. Co mnie to obchodzi? Nie mam się czego wstydzić.

— Proszę — mówię i odsuwam się od drzwi, wpuszczając go do środka.

Patrzy na mnie przez chwilę, jakby węszył podstęp, a potem przekracza próg bardzo powoli, wciąż patrząc mi w oczy.

Mija mnie i zmuszony jest oderwać ode mnie wzrok. Zatrzymuje się na chwilkę i zaczyna rozglądać. Przedpokój jest mały, kwadratowy i stoi w nim jedynie szafka na buty.

Dostrzega wejście do kuchni. Ogląda się na mnie, jakby szukał pozwolenia, więc pokazuję gestem, że ma pójść dalej. Wchodzi. Ogląda się na mnie raz jeszcze, a ja idę tuż za nim. Zapach jego perfum czuję pomimo kataru. Poprawiam włosy, a on stawia torbę na blacie białych, prostych mebli, które właściciel kupił zapewne na promocji w Ikea. Trochę mi wstyd jak mieszkam. Jego mieszkanie w porównaniu z moim to królestwo, a moje to chata z patyków na pustyni. 

HEARTBURNOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz