Rozdział 10

483 17 155
                                    

#czytaj :)

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

#czytaj :)


Art

Elena

Florencja jest przepiękna. Stare, odrestaurowane kamienice uwodzą wzrok, a małe kawiarenki wywołują uśmiech na twarzy. Zapach kawy unosi się w powietrzu, a ludzie mówią w ten wyjątkowy, śpiewny sposób. Włoski jest taki melodyjny.

Idziemy wąską uliczką, a ja uśmiecham się sama do siebie i rozglądam na wszystkie strony. Chłonę wszystko, co widzę. Chcę zapamiętać jak najwięcej pomimo zmęczenia. Każdy szczegół. Lot trwał ponad trzynaście godzin i choć spałam większą część podróży, to zmiana czasowa i tak robi swoje. Nie mamy jednak czasu na odpoczynek, przez co czuję się oszołomiona.

Przylecieliśmy na dosłownie trzy dni, co wydaje się szaleństwem samym w sobie i właściwie to nie wiem, czy powinnam teraz kłaść się spać, czy się budzić, gdybym była w domu.

Tu jest środek dnia. Szkoda czasu na siedzenie w hotelu.

Damon prowadzi mnie za rękę. Ma na sobie eleganckie spodnie i jasnoniebieską koszulę, w którą przebrał się po podróży, a jej rękawy wywinął do łokci i sprawia wrażenie rozluźnionego.

Od chwili, gdy wysiedliśmy z samolotu, zauważyłam w nim zmianę, a od kiedy wyszliśmy z hotelu, wiem na pewno, że to nie tylko złudzenie.

Co chwila przystaje, przyciąga mnie do siebie i przygląda się mojej twarzy, tylko po to, żeby pogładzić mnie po policzku, uśmiechnąć się i mnie pocałować.

Serce chce mi eksplodować.

To jest dla mnie zupełna nowość. Nie znam go takiego, ale znam siebie i wiem, że zakocham się w nim jeszcze bardziej i chcę tego.

Ściskam jego dłoń, a on znów się zatrzymuje i przyciąga mnie do siebie.

Całuje w usta i znów ciągnie za sobą, przyspieszając kroku. Prawie biegniemy, bo ulica, po której idziemy, nagle opada w dół brukowanym chodnikiem.

— Damon — mówię do niego upominająco, bo nie nadążam za nim, ale on się tylko śmieje.

Tak, śmieje się. Głośno.

— Chodź, mam dla ciebie niespodziankę — mówi i ciągnie mnie wciąż za rękę.

Widać, że zna miasto jak własną kieszeń. Imponuje mi tym.

Skręcamy w nieco szerszą uliczkę, ale kamienny chodnik i tak jest zbyt wąski, abyśmy oboje mogli iść obok siebie. Zatem ja idę przodem, a Damon tuż za mną. Kamienice na tej ulicy są piaskowego koloru i niewysokie. Panuje tu względny spokój, ale po ulicy jeżdżą od czasu do czasu samochody. Mijamy stojak dla rowerów, a grupka dzieciaków, siedząca na rozgrzanym słońcem chodniku i bawiąca się tuż obok stojaka, wybucha gromkim śmiechem, bo przewróciły jeden z rowerów. Nikt nie krzyczy. Nikt nie zwraca na nie uwagi. Oglądam się na nie. Spostrzega to szczerbaty chłopiec i macha do mnie ręką. Odmachuję mu, a reszta dzieciaków idzie za jego przykładem. Ludzie są tu bardzo serdeczni, choć co chwila jeden na drugiego trąbi na ulicy. Oni jeżdżą jak opętani. Jeszcze nigdy nie widziałam tylu odrapanych i obitych samochodów. Stoją w równym rzędzie po jednej stronie uliczki, po której idziemy i prawie każdy ma jakieś zadrapanie i wgniecenie. Wszystkie są małe i ciasne i praktycznie jednej marki. FIAT. Znam je tylko z internetu. Stoją zaparkowane jeden przy drugim, zderzak w zderzak.

— Jak kierowcy sobie radzą z zaparkowaniem, a potem z wyjazdem z tak ciasnych przestrzeni? — pytam Damona.

— Noooo chyba sobie nie radzą. Tylko spójrz, w jakim stanie są ich samochody — odpowiada mi, bo też to zauważył.

Śmieję się głośno.

— Co cię tak bawi? — pyta.

— Wszystko — odpowiadam jednym słowem.

Znów zatrzymuje nas na środku ulicy. Obejmuje moje policzki dłońmi i całuje w usta, ale tym razem dłużej. Wzdycha zniecierpliwiony.

— Dobrze, ale teraz bądź poważna, bo wchodzimy do... — upomina mnie i patrzy na coś, co jest za mną.

Czeka na moją reakcję.

Oglądam się za siebie, a tuż przed moimi oczami pojawiają się potężne drewniane drzwi, wykończone żelaznymi okuciami. Zerkam na napis nad nimi i otwieram szeroko oczy.

Stoimy przed Galleria dell'Accademia. To muzeum, w którym stoi rzeźba Dawida. To o nim było w artykule, który ostatnio kazała nam przeczytać Maryla. Zerkam z powrotem na Damona.

— Czytałem ten artykuł, byłem przygotowany, a przez ciebie dostałem ochrzan od Maryli — mówi groźnie, wspominając naszą ostatnią lekcję, ale daje mi szybkiego całusa i znów chwyta mnie za rękę.

Ciągnie w stronę drzwi.

— Nie powinienem cię tu przyprowadzać, za karę, ale może uda mi się dostać jakieś zadośćuczynienie? — pyta, a satysfakcję ma wypisaną na twarzy.

— Może — chichoczę.

— Na pewno. Dostanę. A jak nie, to sam sobie wezmę — grozi, ale znów się śmieje.

Milknie i znów nas zatrzymuje. Patrzy na mnie, jakby znów chciał mnie pocałować, ale tym razem to ja przyciągam go do siebie. Całuję, a on znów zaczyna się śmiać. Wie, że dostałby ode mnie wszystko.

— To za mało — prycha na mnie, przerywając pocałunek.

Kręcę głową z niedowierzaniem, a on znów ciągnie mnie za rękę i tym razem docieramy do drzwi. Przekraczamy próg, znów się całując, ale wzrok pani sprzedającej bilety nas otrzeźwia.

Wewnątrz jest chłodno jak w kościele. Sprawia to kamienne wnętrze. Chłód koi rozgrzane słońcem ciało i przelatuje mnie dreszcz.

— Byłeś tu już kiedyś? — pytam, a Damon zauważa gęsią skórkę na moim ramieniu.

— Nie, nigdy — odpowiada i obejmuje mnie ramieniem.

Przytula do siebie i całuje w ramię.

— Nie jestem typem muzealnym, wolę ostrą imprezę, pamiętasz? — drwi sam z siebie i wyciąga portfel z tylnej kieszeni spodni.

Chichoczę cicho, ale wcale nie chcę go takim pamiętać, a on uśmiecha się kącikiem ust, płaci za wstęp i wchodzimy do środka.

Z zewnątrz wydawałoby się, że kamienica, w której mieści się muzeum, nie jest taka wielka, jak sugeruje jej wnętrze. Wchodzimy głębiej.

Wszystko milknie. Szum ulicy znika, a w zamian pojawia się szum przechodzących obok nas w skupieniu osób i ciche szepty.

Czas nagle zwalnia. Ja też. Rozglądam się wokoło. Dłoń Damona wyślizguje się z mojej, nawet nie wiem kiedy, a ja idę pchana prądem ciekawości.

Wnętrze pierwszej sali jest ogromne.

Pełno tu gipsowych popiersi kobiet, mężczyzn i całych postaci dzieci. Są przepiękne. Chłonę wzrokiem każdą i każdej przyglądam się z uwagą. Znów czuję dreszcz. Mam na sobie jedynie białą sukienkę w czarne grochy, na wąskich ramiączkach. Kupiłam ją specjalnie na wyjazd i żeby zrobić wrażenie na Damonie, ale chyba się nie udało, bo nic nie powiedział. Florencja jest upalna o tej porze roku, ale wnętrze muzeum jest chłodne i obejmuję się ramionami.

Przystaję przy rzeźbie kobiety i chłopca. To na pewno matka z synem. Widać to na pierwszy rzut oka. Oboje patrzą gdzieś przed siebie. Chłopiec opiera się o jej bok, a ona siedzi na ławce i obejmuje go w pasie ręką. Wydają się spokojni i pewni swojej obecności. Pewni relacji, jaka ich łączy. Bije od nich uczucie. Chciałabym, aby kiedyś łączyła mnie taka relacja z synem, jeśli będę go miała.

Czuję za sobą obecność Damona. Całuje mnie w gołe ramię, a potem w szyję. Gładzi moje ramiona ciepłymi dłońmi i obejmuje mnie na chwilę, oddając mi trochę swojego ciepła, bo znów zauważył, że mi chłodno. Odwracam twarz w jego stronę, a on patrzy na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami i milczy, po czym uśmiecha się kącikiem ust i odchodzi. Jest taki cudownie inny. Troskliwy, opiekuńczy. Podoba mi się taki bardzo. Nie chcę, żeby był Damonem z Atlanty, ale wiem, że on wróci, gdy tylko wrócimy do domu.

Teraz jednak odpycham tę myśl od siebie i błądzę dalej po sali. Jest tu cicho i spokojnie, jakby cały świat zwolnił razem ze mną tempa. Przechodzę przez łukowate sklepienie do kolejnej sali. Na ścianach wisi pełno świętych obrazów. Prawie każdy przedstawia Jezusa Chrystusa. Nie wierzę w Boga, a tym bardziej w Jezusa. Cierpi, ukrzyżowany, a matka jego, Maryja, płacze u jego stóp. To musiał być dla niej ból nie do zniesienia. Odwracam wzrok. Nie wyobrażam sobie, co mogła czuć Maryja i nie wyobrażam sobie, że sprawili mu takie cierpienie, a on, Jezus, się na to zgodził. Nie jestem wierząca, ale znam Nowy Testament Pisma Świętego. Ludzie ukrzyżowali go za dobro, które im okazał.

Wierzę w dobro, ale ono rzadko zwycięża.

Rozglądam się wokoło. Szukam wzrokiem Damona, ale nigdzie go nie ma. Zastanawiam się, czy jest katolikiem? Włosi to w większości katolicy.

Mój wzrok przywołuje stojąca na środku, ogromna rzeźba i już nie rozglądam się za Damonem. Składa się z trzech postaci. Wyglądają, jakby ze sobą walczyły, albo jakby tańczyły, albo w sumie to jakby jedną, tę najwyżej usytuowaną, wielbiły. Nie wiem, co właściwie przedstawia ta rzeźba i mam mieszane uczucia, czy jest piękna, czy przerażająca. Znów rozglądam się wokoło. Damon gdzieś mi zniknął. Trochę się denerwuję, ale w tej samej chwili odnajduję jego niebieskie spojrzenie po drugiej stronie sali. Uspokajam się.

Stoi pochylony nad stojakiem z ulotkami. Obserwuje mnie. Ma poważny wyraz twarzy, ale uśmiecha się kącikiem ust, jakbym przyłapała go na gapieniu się na mnie. W ręku trzyma jakąś ulotkę, ale chyba tylko od niechcenia. Składa ją i odkłada niedbale na stojak, z którego ją zabrał. Rusza dalej z uśmiechem na twarzy, dając mi do zrozumienia, że ten uśmiech wywołałam ja. Miłe, elektryzujące uczucie, przebiega moje ciało po raz kolejny i zatrzymuje się gdzieś wewnątrz w okolicy serca. Wiem, co to jest. To znów ten płomień. A Damon, taki zmieniony, wywołuje go coraz bardziej. Wznieca we mnie pokłady uczucia, jakim nie darzyłam jeszcze nikogo.

Rozglądam się znów wokoło i przechodzę do kolejnego pomieszczenia.

W szklanych gablotach umieszczone są tu skrzypce, wiolonczele i instrumenty przypominające zarówno jedne, jak i drugie, ale nie wiem, co to są za instrumenty. Są piękne. Wypolerowane i błyszczące. Błądzę pomiędzy jasno oświetlonymi gablotami i gdy przechodzę, mijając kolejną, znów wyławiam za szkłem jarzące się w świetle halogenów niebieskie spojrzenie Damona. Obserwuje mnie. Jest skupiony i poważny. Patrzy prosto na mnie. Długo. Jakbym była eksponatem.

Czuję się adorowana.

HEARTBURNOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz