Zmagania życia codziennego

17 0 0
                                    

Po kilku próbach trafiła kluczem w zamek. Stare drzwi nieco się jej opierały, ale przy mocniejszym popchnięciu ustąpiły. Z momentem przekroczenia progu tego starego domu, który dostała w spadku i dzieliła z przypadkowymi dla niej ludźmi, cała pozytywna energia, którą przedstawiała światu dotychczas wyparowała. Uśmiech zniknął z jej twarzy gdy tylko drzwi uderzyły w futryny. Była zmęczona. Wszystkim. Pracą, domem, samotnością. Postanowiła chociaż spróbować zrobić coś dla siebie tego dnia. Zrzuciła z nóg szpilki, które dawały jej tą diabelską pewność siebie. Na stół w kuchni rzuciła torbę pełną zmartwień, całkowicie nie przejmując się tym, że wypadły z niej te niewdzięczne papierzyska. Przypominały jej o tym, że ktoś jednak zapisał te kilkadziesiąt lat temu, że się urodziła i nie mogła udawać, że ne było jej nigdy na tym świecie. Szkoda, bo bardzo chciała odizolować się od wszystkich. Czasami miała dość ludzi i chciała tylko być sama i myśleć. Albo nie myśleć. Leżeć i patrzeć się w nicość.

Zrzuciła z siebie wierzchnie brudy tamtego dnia i weszła pod prysznic, jakby skakała w przepaść z nadzieją, że tam będzie jej lepiej — z delikatnością, ale też swojego rodzaju pewnością. Z deszczownicy poleciała gorąca woda. Tak ciepła, że aż parząca, jej to jednak nie przeszkadzało. Oddała się w całości wodzie, z nadzieją, że ta ją pochłonie i już nie będzie musiała patrzeć się tępo przed siebie gdy znowu sobie uświadomi, że nie ma nikogo z własnej woli. Liczyła, że wrzątek zmyje z jej ciała cały ten galimatias, zabije wszystkie dręczące jej elementy jak ukrop zabija bakterie, zdezynfekuje jej obolałe i poranione ciało.

Owinięta ręcznikiem i tęsknotą usiadła na podwójnym łóżku w swojej sypialni. Przez kilka minut nieobecnie wpatrywała się w ścianę. Mizantropię dało się wyczuć w powietrzu. Po tym czasie, dosyć ospale, wstała i wybrała z szafy cokolwiek. Nie miała siły na przebieranie  w wieszakach i staranne dobieranie wszystkiego krok po kroku.  Czasami nie miała nawet siły otworzyć oczu rano. Wtedy nie miała siły nawet ruszyć palcem dłoni, choćby nie wiadomo jak bardzo chciała, bynajmniej przez kaca czy zakwasy.

Dosyć niezdarnie wciągnęła na siebie czarne dżinsy (bo tylko z takich składała się jej szafa), podkoszulek też był czarny. Tak samo jak ogromny sweter, który (wydawało się) resztką siły włożyła na siebie. Taka właśnie była. Pełna pogrzebanych nadziei. Jej serce było cmentarzyskiem wszystkiego dobrego w jej życiu. Musiała to jakoś odreagować, więc postawiła na czerń. Postawiła na żałobę, za zaufanie do niewłaściwych osób.

Z barku wyciągnęła butelkę brandy. W połowie pustą. Wczoraj tez nie czuła się za dobrze. Odkorkowała ją i upiła kilka łyków narkotyku w płynie, który chociaż trochę miał jej pomóc uciec. To miała być jej Formuła 1 w rejteradzie przed problemami. Nie radziła sobie. Chciała zapalić. Nie mogła. Nie była w stanie. Melancholia pływająca w powietrzu była doskonale wyczuwalna, perfekcyjnie zmieszała się z zapachem alkoholu w pomieszczeniu. Potrzebowała chwili. Dłuższej chwili.

Użyła całej swojej siły woli, żeby wstać. Zajęło jej to godzinę. Potrzebowała przeszło tuzina prób. Chciała, ale nie mogła. Nie była w stanie. Wszechobecne poczucie beznadziei tylko utwierdzało ją w przekonaniu, że widocznie tak miało być. Żałość można było kroić i podawać na tacy. Z pewnością dla nikogo na kuli ziemskiej by nie zabrakło.

Przerażało ją to, jak się czuła. Uparcie wmawiała sobie, że ta nostalgia przeminie i będzie jak dawniej.

Nie było.

Była tylko nędzną desperatką, która nie potrafiła sobie poradzić z własnymi emocjami. Któregoś pamiętnego dnia powiedziała o kilka słów za dużo i usłyszała o kilka słów za mało. Tego pamiętnego dnia cały świat zawalił jej się na głowę i dosyć wyraźnie dano jej do zrozumienia, że nie warto. Po prostu nie warto troszczyć się o ludzi, jeżeli oni nawet nas nie zauważają. Nie warto też wybaczać, jeżeli ktoś nas krzywdzi i ma zamiar krzywdzić nas dalej. Nie warto też ufać. Nie warto, bo i tak wychodzi się na tym zawsze gorzej niż było, jak się w to wchodziło. Idealną opcją dla niej był teatr. Ludźmi, na żywo. Oni nie znali jej. Znali jedną z jej wielu twarzy, które przybierała gdy tylko czegoś potrzebowała. Była paskudna. Interesowna. Egoistyczna. Wredna i fałszywa. Czuła wstręt do samej siebie. Nienawidziła samej siebie. Chciała uciec. Zwiać jak najdalej i zapomnieć o tym całym bajzlu, który powstał.

Znowu stała przez kilka minut w bezruchu nie potrafiąc chociażby ruszyć palcem. Zebrała w sobie te marne resztki energii, które w niej zostały i zaczęła się ubierać.

Zawinęła dookoła szyi szal z plotek. Zawsze miała co do niego mieszane uczucia. Był niesamowicie wygodny, jednak jego wygląd odstraszał a po dłuższym noszeniu uczulał, dusił jak boa. Wewnątrz pragnęła, żeby ten nieszczęsny szal stał się tym bezlitosnym wężem.

Narzuciła na siebie płaszcz obłudy i chwyciła torebeczkę pełną nowych, niewykorzystanych szans, które wiedziała, że zmarnuje. Przyodziała stopy w stare trzewiki, które wydawały się być tworzone z poczucia winy.

Resztką nadziei wybyła z domu chodząca bezsilność a futryny trzasnęły. Nawet próbowała się uśmiechać.

To na widok tych wszystkich, którzy łamali jej serce. Była naiwna. Nigdy nie słuchała się wyznaczonych przez siebie samą zasad.

Bajarzyki lawirantkiWhere stories live. Discover now