•un•

77 6 0
                                    

- Wszystko w porządku.

- Nie mógłbyś chociaż raz powiedzieć bez scen, o co ci do cholery chodzi?

- O nic mi nie chodzi.

- Słońce, musisz mi powiedzieć z czym masz problem...

- Z niczym nie mam problemu.

Grantaire westchnął głęboko, starając się jednak, aby nie było to zbyt ostentacyjne. Nie pierwszy (i z pewnością nie ostatni) raz był uczestnikiem jednej z właśnie takich, bezowocno-frustrujących wymian zdań.

Enjolras, powiedz mi co jest nie tak.

Musimy ze sobą rozmawiać, wiesz?

Zrobię dla ciebie wszystko, przecież wiesz, ale błagam, powiedz mi co.

Słońce, przecież widzę, że jest jakiś problem.

Jeśli to moja wina, to obiecuję ci, że wszystko naprawię.

Niestety, niezależnie od zastosowanej taktyki, od dłuższego czasu jako odpowiedź musiały wystarczyć mu uparcie zaciśnięte usta, oczy wbite w nieokreślony punkt na ścianie, czy ostre, rzucane wręcz ze złością odpowiedzi.

Nie inaczej było tym razem.

Brunet zmierzył zrezygnowanym spojrzeniem młodszego chłopaka, czując jak niepokój i zmartwienie ściskają mu gardło na widok łez lśniących w błękitnych, zawziętych oczach.

- W porządku - uniósł ręce w pojednawczym geście. - Chodźmy zjeść obiad, bo nie zdążymy zanim pójdziesz biegać - zaczął podnosić się z kanapy, kiedy powstrzymało go niewyraźne burknięcie.

- Nie jestem głodny.

- Jadłeś coś na mieście po zajęciach? - zapytał, lekko zaskoczony; Enjolras nie miał w zwyczaju odwiedzać rozmaitych lokali gastronomicznych od co najmniej kilku tygodni.

- Nie jestem głodny, nie będę jadł obiadu. Wychodzę już teraz, nie musisz na mnie czekać z jedzeniem - blondyn gwałtownie podniósł się z fotela, zamaszystym ruchem zgarniając ze sobą telefon i słuchawki.

Grantaire zamknął oczy i policzył do dziesięciu.

Kochał Enjolrasa. Kochał go do szaleństwa. Podziwiał, uwielbiał, ubóstwiał. Całym sobą rozpływał się nad jego charyzmą, idealizmem, ambicją, dumą i wszystkim tymi wzniosłymi cechami, których sam nigdy nie posiadał. Zresztą, jak mógłby nie kochać człowieka, który uratował go od przedawkowania w końcu alkoholu gdzieś w przydrożnym rowie, i przepicia nawet mieszkania, otrzymanego w spadku po babci?

Nie mógłby.

Napędzany tą myślą, w kilka sekund znalazł się przy drzwiach wejściowych, gdzie jego chłopak właśnie mocował się z zacinającym się prawdopodobnie od czterdziestu lat zamkiem. Przeklinając pod nosem, zupełnie nie zwrócił uwagi na pojawienie się bruneta - dlaczego też, czując nagle ramiona oplatające jego talię, drgnął gwałtownie, nieomal wypuszczając wszystko z rąk.

Po kilku nieznośnie długich sekundach niezręcznego milczenia, Enjolras rozluźnił się, i odwrócił, wtulając twarz w ramię Grantaire'a. Trwali tak przez krótką chwilę, niewerbalnie wyrażając wszystko to, czego nie umieli sobie powiedzieć po każdej krótkiej kłótni: nie chciałem żeby to tak zabrzmiało, po prostu się martwię, nie chciałem tego powiedzieć, kocham cię, przepraszam, już między nami w porządku.

Z tym, że w porządku nie było.

Wiedział o tym doskonale Enjolras, od kilku tygodni bezskutecznie tłumiący w sobie rozszalałą burzę wspomnień, żalu, nienawiści i innych natrętnych uczuć, które jak małe, niezwykle wytrzymałe nitki, ciągnęły go w stronę przepaści.

• e n j o l t a i r e •Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz