Gilbert jeszcze raz zerknął na swój list i głęboko westchnął.
Dzień dobry,
Pisze w sprawie pracy na parowcu. Jestem młody, zdrowy i gotowy do ciężkiej pracy. Tłumaczenie powodu jest zbędne, iż wytłumaczyć go nie potrafię. Nie wymagam zbyt dużej pensji, nie na tym mi zależy. Mieszkam w Avonlea, więc mogę wsiąść na parowiec w Charlottetown. Byłbym rad gdybym niebawem otrzymał odpowiedź.Z góry dziękuję,
Gilbert BlytheSam nie wiedział po co to robi. Po prostu... Kierował nim coś, ale nie wiedział co to. Jedna strona jego chciała, jechać, poznać ludzi, przeżyć przygody... A druga... Zostać tu. W domu. Ze znajomymi. Z... No właśnie, z nią. Z jego wszystkim. Dla niego była bliższa niż ktokolwiek inny...
Aniu Shirley, jesteś, byłaś i będziesz najważniejszą osobą w moim życiu. Na niczym nie zależy mi tak, jak na twym szczęściu.
Bo on był już kimś innym. Zniknął ten łobuziak z śliczną buźką. Pojawił się dojrzały, poważny i melancholijny Gilbert. Bo mimo że wszyscy widzieli w nim po prostu Blythe'a, on już nie widział siebie w samym sobie.
~~~
Ania obudziła się po ciężkim koszmarze. Czuła się bardzo źle, ale mimo wszystko uparła się by pójść do szkoły. Wykonała wszystkie poranne czynności normalnie, prawie nie umyła zębów sztoteczką Mateusza, ubrała najpierw fartuszek, a potem sukienkę, posmarowała ser dżemem (zamiast tosta) i podpaliła kawałek szmatki. Zaplotła włosy w dwa warkocze tak krzywe, że przykro się na nie patrzyło, i związała je dwiema różnymi wstążkami. Normalka.
Gdy Maryla doprowadziła ją jako tako do ładu ania założyła płaszcz na lewą stronę, i wyszła z domu życząc po drodze jerry'emu przyjemnego popołudnia.
~~~
- Anno, dlaczego nie odpowiadasz? Anno!
- Przepraszam panie Phillips, już. Jakie było pytanie? - odpowiedziała zamyślona dalej ania.- Na miłość boską, pięć razy mówiłem! W takim razie wymienisz mi 5 największych rzek północnej Ameryki, razem z szerokością i długością.
Ania bez zawachania wyrecytowała bezbłędnie dane dotyczące pierwszych czterech rzek, lecz przy piątej się zawachała... Nie mogła popełnić będu, co pomyśli Gil... Inne dzieci!
- średnia szerokość to... To...
- Nie wiesz, siadaj! Na jutro masz wypracowanie "rzeki stanów Zjednoczonych i ich długości" - powiedział bezduszny Pan Phillips i wrócił do zwykłego, monotonnego tonu.
Ania była wściekła. Taka zniewaga! Nie dać komuś czasu na zastanowienie! Nie mogła jednak dłużej o tym myśleć, bo zadzwonił dzwonek. Do dziewczyny ktoś podszedł i bynajmniej jej się to niepodobało.
- Aniu, mam pytanie... - Chłopak urwał, z nadzieją że otrzyma jaką kolwiek reakcje. Dziewczyna spojrzała na niego a on uznał to za znak do kontynuowania swojej wypowiedzi. - czy... Ze chciałabyś się razem... Pouczyć? Wiem, że masz problem z geometrią. Chętnie Ci pomogę. - wyrzekł z niepewną miną Gilbert i posłał jej jeden ze swoich szarmanckich uśmiechów. - To jak?
- Przykro mi, ale nie przyjmę twej pomocy. - odparła wyniośle. - To, że zawiesiłam broń, nie znaczy że przestaliśmy rywalizować. Gdybym przyjęła pomoc, byłoby to niemożliwe. - starała się mówić jak najberdziaj oschle, jak potrafiła. A potrafiła całkiem nieźle.
- cóż, jak sobie życzysz... - odpowiedział, po czym dodał szeptem, tak by nie usłyszała - kochana marchewko... - poczym odszedł udając, że wcale go to nie zabolało.
Ania fatalnie się dziś czuła. Nie spała spokojnie, a jej koszmar był tak przerażający i pokręcony, że zalała ją fala ulgi, gdy się obudziła. Tylko że względu na rywalizację udała się do szkoły. Poza tym gilbert ją strasznie denerwował. Przecież mówiła mu, że z przyjaźni nici! Debil...
Tak. To dobre określenie. Gilbert Blythe oficjalnie jest skończonym kretynem, nie zasługującym na ani krztynę mojej uwagi czy szacunku. Jest przemądrzałym, dziecinnym, egoistycznym, głupim, skretyniałym, nie mającym sensu istnienia, chamskim, nierozumnym, pozbawionym celu w życiu, frywolnym, bezuczuciowym, zimnym draniem jakiego miałam okazję poznać. Nienawidzę jego całego. Jego prawie czarnych, perfekcyjnie poskręcanych loczków, jego głębokich niczym ma odchłań rozpaczy, migdałowych oczu, niebiańskiej, wyraźnie zarysowanej szczęki, jego pełnych ust w odcieniu kwiatu róży, jego idealnie prostego i kształtnego nosa... STOP! Miałaś nie myśleć o tym kretynie, prawda?
Wyszła ze szkoły razem z dianą i skierowały się Od razu do domu barrych. Miały razem pisać wypracowanie na temat dowolny (cudem wymusiły taką pracę na nauczycielu, na szczęście pomogła im prissy) , lecz przy takim chumorze rudowłosej, szczerze była mała szansa, aby coś zdziałały. Szły właśnie przez las, podziwiając dokładność natury tworzącej liście klonu, których połówki były niemalże identyczne, zupełnie jak skrzydła motyli, gdy Diana w środku rozmowy zadała bardzo nietaktowne pytanie:
- O co cię pytał Gil... - nie dane było jej dokończyć, bo przerwał jej krzyk przyjaciółki.
- Nawet. Nie waż. Się. O nim. Mówić. W mojej. Obecności!!! - wykrzyczała zdenerwowana Shirley.
- Prze... Przepraszam. Nie chciałam cię doprowadzić do gniewu godnego sztormu. Ale czemu jego temat cię tak drażni? - zapytała zszokowana Barry.
- Wiesz co, kiepsko się czuje. Chyba wypracowanie napiszemy kiedy indziej. Pa! - i już jej nie było. Di czasami naprawdę nie rozumiała o co jej chodzi. Skoro uważała że jest jej obojętny, to czemu tak go nie znosiła? I mało tego, nienawidziła nawet jak ktoś mówił jego imię! Jakby to był temat tabu, a to po prostu był zwykły chłopak. Jak można tak reagować gdy ktoś jest nam obojętny?!
Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, a obojętność...
Diana wiedziała że coś jest na rzeczy i postanowiła za wszelką cenę dowiedzieć się co, chodźby to miała być ostatnia żecz którą zrobi w swoim życiu.
^<>^<>^<>^<>^<>^<>^<>^<>^<>^<>^
Heeeeeeej! I co? Podoba wam się? Starałam się wycisnąć jak najwięcej i są 850 słów bez notki, muszę przyznać że jestem z siebie dumna hahahahh😅 zdrówka!
CZYTASZ
Herbata różana l shirbert l
Fanfic"Mądrzy ludzie wiedzą, że miłość i nienawiść to nie skrajne uczucia. Jednak ci naprawdę bystry widzą, że w niektórych przypadkach miłość nienawiść idą w parze, i bez drugiego to pierwsze byłoby bez sensu[...]" Akcja zaczyna się w okolicach 2 sezon...