Deszcz

1.2K 110 128
                                    

1934r.

      Miał szesnaście lat, kiedy zaczął rozumieć, że patrzy na swojego najlepszego przyjaciela bardziej uczuciowo niż miał odwagę sobie na to pozwolić. Od zawsze go kochał i wiedział, że również jest kochany. Byli dla siebie najbliżsi i nikt nie znaczył dla nich tyle, ile oni dla siebie wzajemnie. Pozornie dzieliło ich wszystko. Pozornie. Byli w siebie idealnie wpasowani, znali się niemal przez swoje całe młode żywoty. Bywały problemy, kłopoty, lecz nigdy nie pozwolili im się pokonać. Nie potrafili istnieć osobno, zawsze żyli i czuli razem. Otaczała ich szara rzeczywistość, lecz oni sami nie byli szarzy. Między nimi nie było komplikacji, niejasności, wahań. Dopóki nie złapał ich deszcz.

      Bucky natychmiast zdjął z siebie kurtkę i osłonił nią Steve'a, kiedy lunęło. Użył jej jako prowizorycznego parasola. Ciężkie krople uderzały w materiał, odbijały się od niego, lecz kwestią czasu było aż przenikną. Nie było się gdzie schować, biegli w deszczu.

      - Szlag! - syknął Bucky - Znowu będziesz chory! - obejmował drobnego chłopaka jednym ramieniem, drugą ręką przytrzymywał kurtkę nad jego głową - Szybko, mój dom jest bliżej! I ma dach! - dorzucił półżartem.

      - Schowaj się ze mną! Zmokniesz! - Steve już lekko się zadyszał, pomagał przytrzymywać osłonę.

      - Jesteś mały, ale nie zmieścimy się we dwóch. I tak zrobimy po mojemu. - w głosie Barnesa słychać było uśmiech.

      Jego delikatnie zadziorny upór szybko zastąpiła troska. Ulewa pokonywała zasłonę, obaj porządnie przemokli. Był niemal skostniały z zimna i wiedział, że tak samo jest ze Steve'm. Bał się, że jego rzężący oddech już jest zapowiedzią choroby. Przyjaciel był drobny, taki drobny... Łatwo przychodziło mu zapaść na jakieś choróbsko.

      Dopadli do drzwi domu, który miał dać im schronienie, wpadli do środka. Zadyszani, zziębnięci, przemoczeni.

      Steve ledwo zdążył powiesić kurtkę na wieszaku, kiedy poczuł jak Buck chwycił jego dłoń i pociągnął za sobą w stronę swojego pokoju. Puścił dopiero jak zaciągnął go do celu.

      - W-wyskakuj z c-ciuchów. J-już. - polecił tonem, który sugerował, iż sprzeciw grozi śmiercią, nawet mimo tego, że zacinał się z zimna - P-potem je w-wysuszymy, t-teraz do łóżka i grzej się.

      Rogers posłuchał bez najmniejszego sprzeciwu. Szczękał zębami i trzęsącymi się rękami zdejmował z siebie przemoczone ubrania, cały drżał. Między nim a Bucky'm nie istniała konsternacja ani wstyd. Wiedział, że Buck nie skomentuje tego, jaki jest niezdrowo chudy, dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Nie oceniał, nie obserwował. Kochał tak mocno, jak tylko można kochać kogoś, kto nie jest idealny. Bezwarunkowo.

      Bucky również uwolnił się od mokrej odzieży. Trzasł się, oddech mu się rwał, lecz mimo tego ruchy miał sprawniejsze od swego przyjaciela. Obaj zostali w samych bokserkach. Pozostałe ubrania tworzyły na podłodze stosik w kałuży.

      Wskoczyli do łóżka, nakryli się tak szczelnie jak umieli, lecz wciąż byli rozdygotani. Wtedy zadziałał instynkt.

      Barnes nawet o tym nie myśląc, przyciągnął do siebie Steve'a, objął i zamknął w opiekuńczym, bezpiecznym uścisku. Czuł na swojej skórze dotyk jego skóry. Oparł głowę na jasnych, mokrych włosach.

      - Z-zaraz b-będzie ci cieplej. - uspokoił, szepcząc przyjacielowi we włosy.

      - Z-zimno...

      - Już n-niedługo. Ogrzejemy się w-wzajemnie.

      Steve wtulił policzek mocniej w klatkę piersiową Barnesa, oddechem owiewał mu skórę. Przywarł do niego, czując jaki jest jeszcze delikatnie mokry, wychłodzony, a jednak przebijało się przez to naturalne ciepło jego ciała. Drżał i wyraźnie odczuwał, że Bucky też drży. Powoli... powoli oddychali coraz spokojniej. Przytulony słuchał miarowego bicia serca ukochanego przyjaciela. Było kojące, słuchał i stawał się senny. Tak dobrze... tak bezpiecznie...

Stucky: Piękno w sercuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz