Patrząc poprzez czerwień

444 50 17
                                    

      Nie był w stanie zogniskować spojrzenia. Nie dostrzegał... nic... jedynie zamazane... odcienie szkarłatu, które przysłaniały widoczność. Było jeszcze coś... ból... rwący, dotkliwy... dlaczego doświadczał takiego bólu? Dlaczego... widział... wyłącznie czerwień? Był taki... oszołomiony. Odpływał... tracił świadomość... Poczuł na ramieniu... na plecach... subtelny, niepewny... kojący... kontakt z drobnymi dłońmi.

      - Bucky, proszę... wróć do mnie...

      Rozpoznał ten dotyk... i ten łamiący się, drżący... przejęty... delikatny ton. Zadziałały na niego pobudzająco... otrzeźwiły omdlewający umysł. Chciał odpowiedzieć... pocieszyć. Nie zdołał. Czułe ręce pogładziły go po czole... po powiekach... i powoli... zaczął wracać mu wzrok... wciąż w lekkich tonach czerwieni, ale... mógł dostrzec klęczącą przed sobą sylwetkę. Zorientował się, że leży na boku... spróbował pomóc zetrzeć ze swoich oczu... krew... obrócił się na brzuch, podparł dłońmi, by się podnieść... dopadły go zawroty głowy...

      - Jestem przy tobie. Ostrożnie, skarbie.

      Zależało mu, by ten kochany głos nie brzmiał tak smutno... tak porażająco smutno... Wziął się w garść... cały czas czuł na sobie łagodne, podpierające go dłonie... zmusił się, by chwiejnie usiąść... Pozostał w tej pozycji, przymykając oczy... oddychając głęboko... zbierając myśli...

      - Tak mi przykro, Buck. Tak bardzo... mi przykro.

      Spojrzał na Steve'a... na swojego pięknego, cudownego Steve'a... nie mógł znieść bólu... i poczucia winy, które zobaczył w jego oczach. Uśmiechnął się do niego uspokajająco... i natychmiast uśmiech zmienił się w bolesne wykrzywienie ust. Kurrrwa. Dlaczego bolała go twarz? Chciał dotknąć własnego policzka, lecz ukochany schwycił jego dłoń.

      - Lepiej nie. Jesteś ranny.

      - Co się... stało? - wychrypiał słabo.

      Umiał mówić. Sukces, pomyślał nieprzytomnie. Patrzył wyczekująco na przyjaciela... krew już mu go nie przesłaniała... wyraźnie dostrzegał jego zmartwienie... jego cierpienie... Steve, kochanie... przeraził się szkarłatem pokrywającym jego dłoń... Boże... i wtedy przypomniał sobie, że Rogers ocierał mu twarz. Przestraszył się tak bardzo... nie wybaczyłby sobie, gdyby... Oszołomiony myślał, że ulga, która opanowała go ze zrozumieniem, że to nie krew ukochanego... odbierze mu przytomność... czuł się nią wręcz uderzony. I gdyby nie oparcie, które otrzymywał wraz z jedną ręką przytrzymującą jego tors, a drugą zaciśniętą na jego własnej... byłby znów upadł.

      - Steve... moja głowa...

      - Wiem, kochanie... - przy ostatnim słowie kąciki ust Rogersa wygięły się boleśnie w dół - Uratowałeś mnie. To przeze mnie...

      Wraz ze słowami Stevena wspomnienie wróciło do jego zamroczonego umysłu. No tak, jasssne... Ilu ich było? Trzech? Przypomniał sobie, że zdążył akurat, aby... w ostatniej chwili odepchnąć tego, który miał kopnąć leżącego Steve'a... a wtedy jeden z jego kumpli zamachnął się na niego pięścią i... trafił. Sukinsyn miał sygnet. Rozciął mu... policzek... jak kastetem. Uderzenie i szok powaliły go na ziemię. Pamiętał, że Steve krzyczał. Nie zdążył wstać... dostał podkutym buciorem... w głowę. Chyba... stracił przytomność... nie wiedział, co było dalej. Stevie... skrzywdzili go? Zmierzył przyjaciela wzrokiem... wystraszony... tak bardzo wystraszony... a on natychmiast to z niego wyczytał, pogładził delikatnie... uspokajająco... po policzku, tym zdrowym, nieprzyciętym. Przytulił się do ciepłej dłoni... wczuł się w subtelny... dotyk... potrzebował wyciszenia... ukojenia...

Stucky: Piękno w sercuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz