3. Where are we going?

330 27 3
                                    

18 sierpień 1913
Jack's POV
Trzy miesiące od zniknięcia.
Siedziałem na ławce, przy której zaginęła Rose. Obiecałem Wellingtonowi, że zepnę tyłek i przestanę chodzić do tego parku, jeśli dziś jej nie spotkam. Musiałem zamknąć ten rozdział w życiu, sam o tym wiedziałem, ale to było silniejsze ode mnie. Nie mogłem żyć nadzieją, bo wykończyłoby mnie to prędzej czy później.
Oboje wiedzieliśmy, że nie jej spotkam, ale z taką różnicą, że ja nie chciałem się do tego przyznać.
Wyjąłem kartkę i ołówek. Zacząłem rysować kobietę karmiącą gołębie razem z jej małżonkiem.
Niech ludzie nieznający miłości szczęśliwej twierdzą, że nigdzie nie ma miłości szczęśliwej - z tą miarą, że lżej im będzie żyć i umierać.
Obserwowałem wszystkich stopniowo wybywających z parku. Tylko głupcy przychodzili tu o tak późnej porze, bo nowojorskie wieczory były dość chłodne. W południe, gdy słońce było blisko nas, w sierpniu temperatury sięgały nawet dwadzieścia pięć stopni, ale gdy schodzi za horyzont, spadały do sześciu, jak nie niżej.
Wstałem z ławki spoglądając na zegarek na ręku, który wskazywał dziewięć minut po siedemnastej. Schowałem papiery do teczki, którą włożyłem pod pachę i skierowałem się do wyjścia. Tego dnia siedziałem nieco dłużej, jako iż to miał być ostatni raz, kiedy tam byłem.

Rose's POV
Nie mogłam uwierzyć, że przy przeprowadzce było tyle pracy. Mimo, że nie wnosiłam wszystkich rzeczy na siedemnaste piętro, a wtargał je nasz lokaj; tak dokładniej wjechał z nimi windą, to ja musiałam je wszystkie upchać do szafy. Wprowadziłam się do matki, aby mieć ,,własny kąt". Nie znaczy to, że chciałam być daleko od Caledona, ale brakowało mi czegoś. Brakowało mi przestrzeni. Tak czy inaczej, miał w planach wyjechać do Montany w delegację najbliższym pociągiem, co wypadało za siedem dni, ale po trzech tygodniach wróciłby. Trochę się zaniepokoiłam, bo nie rozstaliśmy się w czasie naszego związku na tak długo, zwykle wyjeżdżał na parę dni.
Stałam w samej bieliźnie wybierając ubrania na dziś. Swoją drogą, zrezygnowałam z gorsetów i zaczęłam nosić biustonosze. W końcu zdecydowałam się beżową suknie pod kolana i czarny płaszcz sięgający mi do kostek. Wzięłam do ręki Dumę i uprzedzenie, a na nogi ubrałam wysokie szpilki, a następnie wyszłam na korytarz, aby pożegnać się z mamą.
- Wychodzę do parku. Będę wieczorem. - powiedziałam. Zegar wskazywał godzinę siedemnastą.
Matka przytaknęła mi, a ja otworzyłam drzwi wejściowe i wyszłam na korytarz. Zamówiłam windę i lada chwila byłam już na dole. Mieszkałam na siedemnastym piętrze w apartamentowcu nowojorskim. Wierzcie lub nie, ale uwielbiałam być tak wysoko. Wychodząc z budynku, zetknęłam się z zimnym powietrzem i udałam się do auta, które na mnie czekało.
Niedawno weszło prawo, że kobiety mogą zacząć prowadzić samochody, więc zdałam prawo jazdy i kupiłam nowy samochód, za własne oszczędności, ale jakoś wolałam, aby to Robert mnie odebrał - w przeciwnym razie, straciłabym rachubę czasu i mogłabym się zasiedzieć.
- Dokąd jedziemy, Panienko Rose?
- Do pobliskiego parku. - powiedziałam zdecydowanie.
- O której godzinie Cię odebrać? - zapytał.
- Dziewiętnastej.
Kierowca ruszył z miejsca i po dziesięciu minutach byliśmy już na miejscu. Podziękowałam i wyszłam z pojazdu. Wchodząc do parku zauważyłam, że znajdował się w nim tylko jeden mężczyzna, który aktualnie opuszczał te miejsce. Miał na sobie jasnobrązowe spodnie, białą koszulę i szelki, a pod pachą niósł teczkę. Szedł bokiem do mnie, więc mogłam bezwstydnie przyglądać mu się, podczas przemieszczania się do jednej z ładniejszych ławek w tej okolicy. Miał idealnie wyrysowane, różowe usta i blond włosy, które opadały mu na czoło. Usiadłam na ławce, otwierając książkę i relaksując się pod wpływem literek, które zakrzątały mi aktualnie głowę.

Titanic: destinyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz