Rozdział pierwszy

508 49 35
                                    

          Ciszę w lesie przerywały rytmiczne kroki. Delikatne skrzypienie, jakie tworzył kontakt kończyn z dzisiejszym śniegiem, zaburzało idealną harmonię. Świeży, delikatny puch nikogo nie zdziwił. Można nawet powiedzieć, że był oznaką normalności. Była już połowa listopada, a w północnym Saskatchewan nie można było rozkoszować się prawdziwą zimą. Choć mrozy zapowiadały, już od września zimę, śnieg nie nadchodził w spodziewanych ilościach. Jeżeli się pojawiał, to w formie kilkucentymetrowej warstewki. Utrzymywał się długo — na to pozwalała mu temperatura. Dopiero wczoraj wieczorem można było zauważyć spadające grube płatki śniegu. I, mimo że nie był to nadzwyczajny widok dla mieszkańców Kanady, Audrey bardzo się ucieszyła, widząc tak pospolity, jednak wyczekiwany opad.


          Trzy pary kończyn przecinały nieodśnieżoną ścieżkę. Oczy podróżników bacznie obserwowały otoczenie. Audrey podziwiała lekki puch, który osadził się na igłach drzew i jeszcze nie został strącony przez wiatr lub zwierzę. Szron osadzony na korze dawał wrażenie, jakby odkryła nowy gatunek. I choć mieszka tu od urodzenia, nigdy nie przestanie kochać tej pory roku. Jedynie w zimę skupia się tak na otoczeniu. Ten magiczny efekt, jaki buduje temperatura, śnieg, lód zawsze wprawia ją w zachwyt. Nie potrafi się oprzeć pokusie spacerowania godzinami po tej niezwykłej i, teraz, tak odmiennej krainie. Tym bardziej że teraz brnęła, w kilkunastocentymetrowy puch przemierzając tak znane, a jednocześnie tak odmienne szlaki. Patrzyła. Obserwowała. Nasłuchiwała. 


          Nie żyła jak większość ludzi, w pędzie. Robiła wszystko powoli i dokładnie. Mimo tego rzadko mogła doświadczyć takiej ciszy. Absolutnej. Biała powłoka była idealna, żeby zamknąć las w bańce milczenia. Nawet wiatr nie był w stanie się przedrzeć i spłatać figle naturze. Klimat, jaki został stworzony, dawał wrażenie, jakby wszystko stanęło w czasie. Dzikie zwierzęta pochowały się, nie przerywając zaklęcia milczenia. Jedyne zakłócenia mógł spowodować ktoś obcy. Ktoś, kto nie należał do społeczności lasu. Były to odgłosy kroków na skrzypiącym od mrozu śniegu i dwa oddechy.


           — Chyba mogę ci zaufać, co Dexter? — powiedziała, odpinając smycz od kolczatki swojego pupila. Bernardyn, jakby rozumiał, szczeknął w odpowiedzi. — Tylko mi nie szalej, nie mam aż tyle siły, żeby za tobą latać po całym lesie. Zostawię cię, jak za daleko odejdziesz. — Patrzyła mu głęboko w ciemne ślepia, tarmosząc za grubą sierść na karku. Oczywiście, że kłamała. Nigdy nie porzuciłaby swojego ukochanego psa. Przeżyli już zbyt wiele zimowych podróży, żeby się teraz rozstać. Był jej wiernym kompanem od lat. I choć to z jego matką odbywała pierwsze eskapady bez nadzoru rodziców, kochała go, jakby łączyła ich więź dłuższa niż te cztery lata. Teraz patrzyła, jak Dexter rzuca się po zaspach. Uśmiechnęła się na ten widok, a jej usta delikatnie popękały od silnego mrozu. Już dawno przestała o nie dbać; często przyłapywała się na skubaniu czy też przygryzaniu ich, dopóki nie poczuła czerwonej cieczy. Teraz również, tak jak zwykle, przykryła spękaną dolną wargę górną w celu zatamowania delikatnego krwotoku, dalej obserwując, jak jej pies próbuje kąsać śnieg. Pomyślała, że chyba nigdy się nie nauczy, że biały puch to nie kasza, skoro co roku powtarza tę czynność. Teraz widząc, jak bernardyn tarza się po śniegu, zapragnęła razem z nim przewracać się po zaspach. Dobrze, że zdecydowała się włożyć kontakty. Poprawiła jeszcze rękawiczki i kominiarkę pod czapką, zanim zawołała psa i ruszyła biegiem do niego.


           Już pierwszy jej krok był zdradliwy — prawa noga niebezpiecznie odjechała na lodzie pokrytym śniegiem. Jednak to nie zraziło Audrey. Czuła się, jakby znowu była dzieckiem i razem z rodzeństwem urządzali wyścigi czy bitwy na rzucanie się śnieżkami, czy też po prostu każdy z nich chciał udowodnić swoją dominację poprzez nacieranie młodszych. Kolejne kroki były już pewniejsze, jakby się przyzwyczaiła do śliskiego podłoża. Dexter też nie pozostał bierny, bo widząc, jak jego pani rusza do zabawy z nim, skoczył w przód do niej. Pędził ogromnymi susami, rozpraszając delikatną posypkę śniegu. Jego gęste, zimowe futro poruszało się wraz z coraz dzikszymi krokami. Zakręcony ogon wędrował od prawej do lewej. Jęzor wyskoczył mu z pyska i swobodnie zwisał, a sam bernardyn wesoło sapał. Doskoczył do niej, zanim zdążyła nabrać prędkości. Doskonale wiedział, na co może sobie pozwolić, więc skoczył i całym ogromnym cielskiem przewrócił Audrey w zaspę. Ona jedynie roześmiała się głośno i razem ze zziajanym przyjacielem pozwoliła na przerwanie magicznej atmosfery, jaka panowała między nimi a lasem.

erasedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz