Rozdział trzeci

87 20 11
                                    


— Przecież to jest paskudne, a on zjadł cały talerz. Cholera, powinnam to wyrzucić — powiedziała do Dextera, zaraz po spróbowaniu rosołu.


Teraz mogła mieć nadzieję, że mężczyzna rzeczywiście się tym nie zatruje. Mimo że zasnął kilka godzin temu, nie mogła go opuścić. Czuła, że potrzebna jest mu czyjaś obecność. Siedziała więc przy nim i czuwała. Nie był względem niej agresywny. Przynajmniej nie odebrała jego wrogich zamiarów. Był w niebezpieczeństwie, ale on sam chyba nim nie był. Sprawiał wrażenie całkiem przyjemnego faceta, zwłaszcza po kilku wymienionych zdaniach. Owszem miał prawo, żeby jej nie ufać, ale w tej kwestii chyba się już rozmówili. Nie wiedziała tylko, jak rozwiązać sprawę ze snem. Przecież nie mogła swobodnie pójść sobie spać, kiedy w jej domu był obcy mężczyzna. Mogła być miła, ale powinna również zachować rozwagę. Jak się okazało, tej nocy nie musiała się tym przejmować, bo Kenneth spał pogrążony w gorączce i majaczył. Nie chciała podsłuchiwać, ale przy zmianie okładów i co kilkugodzinnym sprawdzeniu, jego stanu, nie mogła nie usłyszeć kilku rzeczy. Na przykład tego, że Eddie to zdrajca, czy prośby, żeby go wysłuchali. Kobieta nie wiedziała, jak może mu pomóc, bo na pewno chciała mu ulżyć w cierpieniu. Nie potrafiła zignorować sennych koszmarów. Naturalnie jej empatia brała górę i starała się odjąć bólu cierpiącemu.


— Będzie dobrze. Nie martw się. Pomogę ci — zapewniała go, powstrzymując się od złapania go za rękę, czy pogłaskaniu po głowie — taki miała nawyk.


Kiedy mieszkała jeszcze z rodzeństwem, wiele razy musiała zarwać noc, by być przy swoich braciach. Wielokrotnie pocieszała ich płaczących przez sen. Uspokajała po wyrwaniu się z objęć koszmarów. Tuliła ich do siebie w ciszy. Zaglądała do ich pokoi, sprawdzając, czy śpią spokojnie. A czasami najzwyczajniej z nimi spała. Jednak nigdy nie mogła ich zapewnić, że będzie dobrze, że nie muszą się martwić. Bo jak mogła dawać tak puste obietnice? Jej słowa nie mogły przywrócić ich rodziców do życia.


— Rey. — Z drzemki na kanapie wybudził ją lodowaty głos Helen. Podniosła zmęczoną głowę i sennie spojrzała na siostrę. Była oparta o framugę drzwi i wodziła pustym spojrzeniem po pokoju. Patrzyła wszędzie, tylko nie na nią. — Jesse i Tyler nie mogą się uspokoić. Możesz coś zrobić? Ja muszę się uczyć.


— Jasne, Helen. Już do nich idę. Pomóc ci w czymś później? Twój materiał mam dawno za sobą — uśmiechnęła się ciepło, na co jej siostra przewróciła oczami. Wstając z kanapy, zabrała jeszcze koc, którym była okryta. Wiedziała, że tę noc może spędzić na ciągłym uspokajaniu braci.


— Nie musisz mi matkować — wysyczała. Choć próbowała, nie potrafiła zrozumieć zachowania Audrey. Dlaczego zachowywała się, jakby nic się nie stało? Jak mogła się po tym wszystkim uśmiechać? Skąd brała siłę, by o nich walczyć, by ich utrzymywać? Nie mogła znieść jej spokojnego wyrazu twarzy. A już w szczególności nienawidziła tego, że jej starsza siostra porzuciła wszystko dla rodziny. Uniknęła wyciągniętej ręki, która miała dotknąć jej głowy geście pocieszenia. Przecież pogodziła się ze śmiercią rodziców. Nie potrzebowała już pocieszenia, zwłaszcza kogoś, kto nie potrafił uronić łzy na ich pogrzebie. Jak teraz miała ufać emocjom siostry, skoro w dniu ich ostatniego pożegnania całkowicie się od nich odgrodziła? Teraz uciekła do swojego pokoju. Znowu. Bo jak miała patrzeć na kogoś, kogo darzyła sprzecznymi uczuciami?

erasedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz