Metaliczna woń krwi ginęła pod gęstym odorem rozciętych wnętrzności. Cameron poczuł jak niedawno zjedzone śniadanie podchodzi mu do gardła. Nie chciał patrzeć, sam zapach to było już dla niego za dużo – woń śmierci, słodkawy odór, tak intensywny, że niemal wyciskał łzy z oczu. Ból i przerażenie w oczach kuzyna i jego drżące palce, zaciśnięte na śliskiej od krwi rękojeści rytualnego miecza, którym właśnie odebrał sobie życie w wieku dwudziestu jeden lat na oczach całej rodziny.
Nikt by mu nie uwierzył. Żaden z jego kolegów ze szkoły, nauczycieli, ludzi mijanych na ulicy – nikomu z nich nawet nie przyszłoby do głowy, że ktoś kogo znają, ktoś z ich otoczenia mógł faktycznie być świadkiem czegoś tak niecodziennego jak śmierć.
Nikt by nie uwierzył – pomyślał Cameron patrząc jak ciało kuzyna osuwa się na ziemię, a jego oczy zastygają w bezruchu.
Trząsł się. Dłoń mamy na ramieniu nie dodawała otuchy. Przecież to ona kazała mu patrzeć.
Zbierało mu się na wymioty, po plecach spływał lodowaty pot, serce w jego piersi zaciskało się w rwanym, nieregularnym rytmie. A jednak w tamtym momencie czuł wdzięczność. Choć miał ochotę krzyczeć, płakać, uciec stamtąd, otoczony członkami rodziny, którzy nie wydawali mu się już tacy sami, pocieszała go myśl, że tylko jemu kazano wziąć udział w ceremonii. Nie dlatego, że był starszy – Theo po prostu tak naprawdę nie był jego bratem i Cameron po raz pierwszy cieszył się z tego powodu. Nie mógł wyobrazić go sobie – małego, cichego Theo – zmuszonego do oglądania jak ich kuzyn upada w końcu na ziemię, a jego krew rozlewa się po deskach podłogi, na której wczoraj urządzili sobie we dwójkę wyścig ślizgania się w skarpetkach.
Odebrali mu to. Tą zwykłą, beztroską codzienność. Wspomnienia domu, który jeszcze wczoraj był dla niego i Theo miejscem, do którego się wraca i placem zabaw dla wyobraźni, zblakły i zdeformowały się, teraz zniekształcone i wypaczone – bo codzienność nie mogła już być codziennością, a dom domem, po tym, co właśnie zobaczył.
Nie wszyscy muszą tego doświadczyć, a na początku dwudziestego trzeciego wieku jeszcze mniej ludzi miało ku temu okazję, ale w życiu niektórych osób przychodzi taki moment, że człowiek nagle otwiera oczy, jakby przebudził się z długiego snu, i uświadamia sobie, że do tej pory żył w samym środku obłędu. Że ludzie wokół niego mówią i robią rzeczy szalone, przekonani, że znają jakąś niedostępną reszcie świata, świętą prawdę, podczas gdy w rzeczywistości nie mogliby się bardziej mylić. Większość osób, która miała pecha urodzić się w takiej rodzinie lub dała się wciągnąć w podobne środowisko nieco później, zwykle, o ile w ogóle, uświadamiała sobie prawdę dopiero kiedy dorosła, nieco bystrzejsze czy bardziej dociekliwe osoby w wieku nastoletnim. Cameron nie miał jednak tego luksusu i musiał poradzić sobie z tym, że jego świat rozsypuje się w proch na jego oczach, kiedy miał zaledwie dziesięć lat. Kiedy nie mógł po prostu zezłościć się i uciec, zostawiając za sobą to wszystko.
- Niech jego dusza stanie się tarczą dla ludzkości i nigdy się nie ugnie – powiedział ojciec Camerona, wykonując rytualny znak nad ciałem martwego chłopaka, leżącego na podłodze w kałuży własnej krwi. – Chwała światłości i chwała świętej krwi.
- Chwała jego ofierze i chwała królewskiej krwi – powtórzyła reszta obecnych chórem. Cameron nie mógł wydusić z zaciśniętego gardła ani słowa.
Od tamtego dnia ponad wszystko nienawidził wszelkich kultów.
Ale tamtego dnia, Cameron Everett miał dziesięć lat. I wciąż kochał swoją rodzinę. Kochał swojego młodszego brata. I ponad wszystko cieszył się, że chłopiec nie musiał tego oglądać.
Na szczęście nie mógł dostrzec wtedy ciekawskiego oka, zaglądającego do pokoju przez dziurkę od klucza.
***

CZYTASZ
Bezgrzeszni (boyxboy)
FantasyKto wierzyłby w zaświaty i wieczne życie po śmierci, kiedy medycyna lepiej poradziła sobie z ludzkim strachem przed końcem niż jakakolwiek religia kiedykolwiek? Najwyraźniej ktoś jednak wierzył, co dla Camerona nie oznaczało nic dobrego. Pewnego dni...